Mikroświat i jego psychologiczna klaustrofobia
Dwa tysiące pięćset minut obrazu, dwanaście sekcji, przestrzeń eksperymentu, strumień świadomości internetu, w którym przez cały rok kuratorzy zajmują się wyławianiem pereł, które potem możemy sobie pooglądać na dużym ekranie.
W realu odczuwam pewien chaos, program niby wygląda ‘normalnie’, i co ważne – wraca do powtórek, których tak brakowało w ubiegłym roku, a jednak ciągle gdzieś nie mogę zdążyć. Zdecydowanie jest więcej luzu – wywołuje go również krótki przegląd filmów Kawalerowicza, którego bardzo sobie cenię (zwłaszcza „Pociąg”) i znam na tyle, żeby odpuścić. Inna sprawa, że nie rozumiem, dlaczego właśnie Kawalerowicz. A jeśli już Kawalerowicz, to dlaczego z dzieł sztandarowych, a nie zapomnianych i choćby nawet mniej cenionych, dlaczego nie dostosować Kawalerowicza do wymowy całego festiwalu, do jego progresującego radykalizmu?
W gruncie rzeczy właśnie tym odczuciem, którego doświadczam przez pierwsze trzy dni Ars Independent, jest właśnie poczucie braku orientacji. Wszystko okazuje się inne od oczekiwań, kuratorzy są bardzo tajemniczy i mało rozmowni, ich decyzje zresztą ten fakt potwierdzają począwszy od inaugurującego Brigsby Bear po konkursową już Von Trierowską Symulację. Co dziwne, w jakimś sensie nawet ów retro zwrot w kierunku japońskiej animacji, środkowego Jarmana i Kawalerowicza też wpisuje się w tę strategię. Pokazać zjawisko – nie jestem pewien, czy chodzi o off, tak jak rozumiemy go dzisiaj czy po prostu o potencjał awangardowy, „przed-postmodernizm” - również w wymiarze diachronicznym. Akira to koniec lat osiemdziesiątych, Perfect Blue i megapunkowy, anarchistyczny Jubileusz Dereka Jarmana - druga połowa siedemdziesiątych, Jerzy Kawalerowicz to przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Ten ostatni najmniej pasuje do towarzystwa; zdecydowanie bardziej widziałbym tu Szulkina czy Żuławskiego.
Relacjonując ubiegłoroczny Ars Independent bardzo chwaliłem festiwalowy radykalizm, więc może się wydawać, że albo padam ofiarą hipokryzji albo sam się radykalizuję, tyle że w odwrotnym, konserwatywnym kierunku. Sam nie jestem w stanie tego ocenić. Staram się jedynie zauważyć, że współczesne kino offowe to nie tylko wielogatunkowy przekładaniec ale i filmy zaangażowane i wyrafinowane wizualnie (to pierwsze widać, póki co, jedynie w animacjach, drugie jest całkiem nieobecne). Może tym razem chodziło, żeby pokazać coś nieładnego? Surowego? Mikroświaty z ich psychologiczną klaustrofobią? Coś takiego właśnie się wyłania z Brigsby Bear, noweli zebranych w Quality Time, Żegnaj entuzjazmie (mówią o nim, że z Saury narodzony, ja tam widzę Buñuela) i chyba najlepszej do tej pory, choć nieco przerysowanej irańskiej Symulacji.
Bardzo cieszę się, że znalazło się w programie miejsce na książkę. Mowa oczywiście o „Księdze kolorów” Dereka Jarmana, przetłumaczonej przez Pawła Świerczka, wydanej w lipcu tego roku nakładem Instytucji Filmowej Silesia Film. Spotkanie ze Świerczkiem i Majmurkiem, które poprowadził Jarosław Makowski, odbyło się w Kosmosie, tuż po emisji Jubileuszu. Tłumów może nie było, na dłuższą dyskusję też nie było czasu, bo napierał Kawalerowicz z Matką Joanną od Aniołów, ale dyskutanci chyba zrobili, co trzeba - kilka osób wyszło z Kosmosu z „Chromą”, chociaż cena nie należała do precariat friendly.
Jestem również pod wielkim wrażeniem sekcji „Miasto Muzyki”, wszystkie emitowane dotąd dokumenty - a mam na myśli Liberation Day (Laibach w Korei Płn!), Centrum Wszechświata – absolutnie wspaniała dokumentalno-animowana wyprawa przez historię klubu Fugazi i Ucho wewnętrzne – ubiegłoroczny film o Mikołaju Trzasce – wzbudziły mój zachwyt. Zobaczymy, co będzie dalej.
Radosław Kobierski
Grudzień 2017