Ćwiczenia z hedonizmu

Ćwiczenia z hedonizmu

Tauron Nowa Muzyka 2017

Kto nie uczestniczył w festiwalu TNM w ubiegłym roku i wrócił po krótkiej przerwie na tenże festiwal, mógł się czuć zdezorientowany. Ulica Góreckiego wyłączona z ruchu, parkingi między MCK a MS wyłączone z użytku, mapki trochę pogmatwane dla przyjezdnych, ludzie z „Fosy” grzeczni, ale rzadko litościwi, a sceny rozrzucone po całej strefie kultury.

Przyznam jednak, że nauka nowego rozkładu trwała krótko. Dość prędko poczułem się jak obywatel muzycznego Watykanu, państwa w państwie, elitarnego grona wyznawców transu i bitu, który z pewnym cieniem wyższości spogląda na to, co się dzieje za murami, na ten zwolniony i niewtajemniczony tryb życia po drugiej stronie.

Ogarnąć wszystko lub nawet część wszystkiego na takim festiwalu jak Tauron jest nie sposób. Nawet jeśli na każdy występ poświęca się połowę lub ćwierć czasu, żeby zdążyć na następny. Ci co nie muszą zdawać relacji, mogą dokonać wyboru, wykreślić sobie z grafiku ciężkie techno z korzyścią dla ambientu, elektropopu albo wręcz indie tylko przy gitarze klasycznej. Albo wybrać konkretne sceny, Redbulla albo Scenę Miasta Muzyki. Marcin Mońka, były dziennikarz katowickiego oddziału Gazety w sobotę wybrał Carbon Neutral i zarzekał się, że się z niej nie ruszy. Można również wybrać tzw. klucz patriotyczny, tym bardziej, że polska muzyka elektroniczna i eksperymentalna to nie żaden narodowo-katolicki kicz, niczym nie odstaje od reszty Europejczyków i Amerykanów, a wielokrotnie ich po prostu przewyższa. Takie Mchy&Porosty – dzieło muzyczne i wizualne plastyka Bartosza Zaskórskiego, Rebeka, Hatti Vatti (Piotr Kaliński w czarnej koszulce z Armią), Niemoc (która okazała się dla wielu za mocna, bitna i noisowa), solo koncert Wacława Zimpla, który tym razem pożenił robota własnego projektu (Hammerklavier) i elektronikę z klarnetem altowym i khaenem (laotańskie organki z bambusa) czy wreszcie Fisz Emade Tworzywo, który zebrał więcej publiczności niż objawienie drugiego dnia – czyli Chk Chk Chk – i wielu innych zagrały naprawdę bardzo dobre koncerty. Aż się chciało uczestniczyć w nich do końca. Wielką zresztą zaletą tegorocznego rozdania była właśnie różnorodność. I to zarówno w obrębie gatunków (warto wspomnieć kolażową Princess Nokię czy kabaretową Midi Lidi, wspomniany już Chk Chk Chk – niby oldschool z punkowym rodowodem, ale jednak na tyle taneczny i rozrywkowy, że nie przystoi myśleć o punku; to napięcie odzwierciedlał również image Nica Offera – zaczynał w pełnym „gangolu” a skończył w rozchełstanej koszuli i bokserkach), jak i lineupu w ogóle – Tworzywo z tym swoim chilloutującym bluesem prosto z „Dymu” albo „Ćmy barowej”, kapitalnie wycofana ze współczesnych trendów w muzyce Chan Marshall, czyli Cat Power (tuż zanim pomyślałem, że to Norah Johnes 20 lat później, doczytałem, że Marshall grała w „My Blueberry Nights”), inaugurujący TNM koncert Cinematic Orchestra w NOSPR czy projekt Zimpla – przecież na wskroś współczesny, ale jednak uroczo rebeliancki z tym swoim jazzowym zacięciem. Wreszcie wiek samych artystów – Roisin Murphy karierę muzyczną zaczynała wtedy, gdy Taco Hemingway stawiał w zeszycie pierwsze kulfony. To najlepsze dowody tego pluralizmu. Gwoli ścisłości dodam jednak, że ja też się trochę zmieniłem. Inaczej: TNM mnie zmienił, pomógł cieszyć się z muzyki, która jeszcze pół dekady temu stanowiła barierę nie do przekroczenia. Była odleglejsza niż życie Innuitów. Mońka w którymś momencie powiedział, że gdyby ktoś 20 lat temu powiedział mu, że razem z Kobierskim będzie słuchać techno, nie uwierzyłby. Trafił bardzo celnie. Jak to się mówi – w punkt.

Warto na koniec dodać, że TNM firmował wydarzenia, które albo nie mieściły się w przestrzeni Strefy Kultury albo w paradygmacie muzycznym. Od piątkowego popołudnia do sobotniego wieczora w parku Boguckim działało Biuro Dźwięku, odbyło się tam kilka bardzo dobrych i kameralnych koncertów – zarówno dla niedobitków głównego maratonu jak i rodzin z dziećmi. W MCK jakby wbrew idei samego festiwalu można było obejrzeć apokaliptyczną wystawę „Follow the Future. Czas przyszły niedokonany”, na którą złożyły się obiekty, instalacje, plakaty i obrazy polskich plastyków, między innymi: Tobisa, Sasnala, Kowyni, Ritszela, i wielu innych. Odwoływały się zarówno do mitologii końca świata, ikonografii kosmicznej jak i ekologii (np. „Turysta” Ritszela i „Chipko Movement” Kowyni – obraz będący wizualizacją lektury „Cyborga w ogrodzie” Julii Fiedorczuk). Ekspozycja przyciągała zresztą wielu festiwalowych gości, co zanotowałem z dużym zaskoczeniem, mimo że jej trudny, statyczny i refleksyjny charakter wydawał się być dość odległy od ćwiczeń z wyobraźni hedonistycznej na tym wielkim placu zabaw. Zrozumiałem jednak, że liczna frekwencja wcale nie wynikała z tego, że ktoś tu na siłę przy okazji masowej imprezy próbuje coś wcisnąć. Może jest tak, że właśnie hedonizm (w końcu potrzebny takiemu krajowi jak Polska po dekadach smuty powracającej ostatnio ze wzmożoną siłą) jest zawsze znakiem końca czasu, apokalipsa i feta to po prostu zjawiska komplementarne.

Radosław Kobierski

Sierpień 2017


Powrót