Taniec saperów na polu minowym
Przedstawienie musi trwać. Tak, proszę sobie wyobrazić, że piszę to, kiedy wybrzmiewa ostatni akord tegorocznego festiwalu sztuk perfomatywnych - przywrócony na krótką chwilę do życia El Niño czyli z ducha Márqueza, przynajmniej tytularnie, „Miłość w czasach niepokoju”; przedsięwzięcie, które o ile dobrze kojarzę, rozpoczęło serie widowiskowo-plenerowe Teatru A PART i angaż Moniki Wachowicz w teamie Marcina Hericha.
Mimo tego, że wszystkie światła już pogasły, te naturalne i archaiczne światła świec, które oświetlały schody prowadzące do foier przy 3 Maja i tajemnicze okręgi na scenie TR – spiskowców wyobraźni Williama Shakespeare’a, światła punktowe i liniowe, rozproszone i skupione na figurach wielkich i małych (raczej małych, ale czy to znaczy, że nie wielkich?) dramatów. Pomimo tego, że uprzątnięto już wszystkie festiwalowe sceny z odłamków chabrowego szkła (fragmentów sukienek, fragmentów tożsamości), pianki do golenia i oliwy, mat i folii, ryz papieru, rybich łusek i soku pomidorowego (prawdziwej krwi nie da się nigdy i niczym usunąć), rekwizytów. Zgoda, rekwizytów nie było zbyt wiele – w teatrze postdramatycznym a w szczególności perfomatywnym głównym przedmiotem jest ludzkie ciało, a to łatwo daje się usunąć ze sceny. Co innego scenografia. Gospodarze FSP najpierw musieli przygotować teatr na przyjęcie „Alicji”, później przemeblować go do „Dżungli historii” i „V”, spektaklu autorskiego Moniki Wachowicz, a na koniec złożyć i rozłożyć wielkie instalacje „El Niño”. Ten ostatni został rozegrany ostatni raz w historii A PART-u, co nie znaczy, że zdezaktualizował się; właściwie można powiedzieć, że apokaliptyczny „El Niño” aktualizuje się częściej i szybciej niż Windows. Zastanawiałem się, nawiasem mówiąc, co się dzieje z instalacjami spektakli, które kończą swój sceniczny żywot? Trafiają na złom, rdzewieją w wydzierżawionych magazynach czy też, co bardziej prawdopodobne w sytuacji wiecznego niedofinansowania, poddawane są recyklingowi? Cricoteka miała ten luksus, że była na bieżąco archiwizowana, Kantor myślał długofalowo i perspektywicznie i dzisiaj mamy możliwość docenić i podziwiać ten fenomen w „żywym muzeum” Cricot2. Bardzo by mnie ucieszyło, gdyby takie rozwiązanie powtórzyć na Śląsku, np. dla kilku scen instytucjonalnych i nieinstytucjonalnych w Kato, utworzyć przestrzeń dla wysłużonej i wycofanej z użytku scenografii, tak jak próbuje się odzyskać i ożywić dawne katowickie neony.
Przestawienie musi trwać chociaż ustał rytuał, który je ożywia, tajemna moc teatru (i cyrku w szczególnej jego formie). To nie jest wyłącznie kwestia pewnego mitu eksploatowanego autotematycznie przez sam teatr i inne dziedziny artystyczne (film, opera, sztuki wizualne, np. Wojtkiewicz i Bellmer), ale również idei i zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne (nie może być inaczej, skoro ciało jest i staje się coraz bardziej narzędziem politycznym). Są rytuały, które ustają, ale nie kończy się praca wewnętrzna, którą prowokują. „Wymuszone piękno” kolektywu T.I.T.S wcale nie zakończyło się monochromatyczną wizją lokalną crime scene – ta scena codziennie odtwarza się na nowo w coraz to nowych kombinacjach (pomimo skończonego repertuaru środków), a tym co ją umożliwia jest nieodłącznie język – najdoskonalsze narzędzie kontroli i represji. „Dzisiaj nawet zwykła rozmowa z dawno niewidzianym znajomym może przypominać taniec saperów na polu minowym. […] Naszą narodową dyscypliną stało się wzajemne wykluczanie. W życiu prywatnym, publicznym, a szczególnie w sieci”. Problemy społeczne i kulturowe (wykluczenie, eugeniczny kult doskonałości i sprawności, gender, podmiotowość i uprzedmiotowienie), które „opisują” Naked Girls Reading, a w szczególności Adam Ziajski w „Nie mów nikomu” to nasz codzienny constans, zjawiska który zdążyły całkowicie spowszednieć, że zwyczajnie ich nie zauważamy. Kobiety jednak biorą udział w publicznej debacie, coraz częściej zabierają głos (nie mam na uwadze wyłącznie czarnego protestu), stopniowo (chociaż wciąż jednak za wolno; patriarchalny i seksistowski opór wydaje się wzmagać proporcjonalnie do wzrostu świadomości) zmieniają rzeczywistość. Głuchoniemi są w gorszej sytuacji. Głuchoniemi nikogo nie interesują poza nielicznymi artystami (Ziajski, Żmijewski). Chyba raz na całą wieczność, w całej historii ludzkiego gatunku pojawia się Kamil Guenatri, całkowicie sparaliżowany konceptualista i performer, który sprawę „bierze w swoje ręce” (swoich asystentów), żeby, paradoksalnie, o bezruchu odpowiedzieć ruchem, podważyć zarazem całą tę nowoczesną adorację wzrostu jak i embargo na wszelkie formy „nieudane” i okaleczone (mówcie co chcecie, ale uważam że Leśmian i paraolimpiady to wyłącznie ekscesy w powszechnej wrogości „normalsów” wobec „innych”), opowiedzieć po prostu własną historię, dzieloną zarówno między rodzinną Algierię jak i dzisiejszą Tuluzę.
Teatr jest między innymi po to, żeby przypominać i wycofywać się za symboliczną kurtynę. I zostawiać nas jeszcze bardziej porzuconych (ale już nie tak zdezorientowanych) w chaosie. Potrafi to zrobić klasyczny (dramatyczny) teatr z klasycznym podziałem na widownię i scenę. O ileż silniej uderza w nas performance, który wykracza poza ustalone granice, ingeruje w przestrzeń osobistą widza, wytraca w nim poczucie bezpieczeństwa, a nawet angażuje do działań scenicznych, do gry z konwencją, na granicy realności i iluzji (Teatro del Lemming).
To był bardzo niepojący i niebezpieczny festiwal. Skończył się, a zarazem trwa dalej. Do dzisiaj noszę w sobie ślady spojrzeń, odczuwam coś w rodzaju wstydu i jakiejś niemoralnej, ciemnej rozkoszy, pamiętam (moje ciało pamięta) każdą interwencję i każdy dotyk.
Radosław Kobierski
Lipiec 2017