Długie przywitanie
To będzie najdłuższy before w historii. Sześć koncertów. Po jednym koncercie na miesiąc. Ale też trzeba przyznać, główna impreza, którą zapowiadają wydarzenia jej towarzyszące, ma już swoją historię i ustaloną renomę. WOMEX nie tylko pierwszy raz odbędzie się w Polsce, zawędruje właśnie do Kato i jest to fakt niemniej prestiżowy niż przyznanie tytułu Kreatywnego Miasta Muzyki UNESCO. Aż się prosi, żeby sparafrazować tytuł słynnej powieści Raymonda Chandlera. „Długie przywitanie”. W każdym razie coś w ten deseń.
WOMEX before zaczęło się bardzo mocnym, i żeby tak rzec, podwojonym akcentem, bo podwójnym koncertem Acid Arab. W niedzielę paryskie trio (w porywach nawet kwartet) okrojone do duetu zagrało w ligockim Klubie Panorama, dzień później w pełnym składzie w Hipnozie. Najpierw odbyło się coś w rodzaju przygrywki dla różnych akademickich flâneurów krążących między głębią marcowej, zimnej nocy i łykiem browara, następnie właściwe uderzenie z wszystkimi konsolami (i keyboardem Pierrota Casanovy; na dość przewrotnie zatytułowanym krążku „Musique de France” gra również King of Keyboard Rizan Said) i dla zdecydowanie liczniejszej publiczności. Klub Panorama trochę przypominał mi jakiś marokański zaułek po sezonie (np. finiszujące kadry Only Lovers Left Alive albo środkowe The Sheltering Sky), Hipnoza – po prostu Hipnozę. Czyli niedobitki przy barze (udany koncert) i presa – jak mówiliśmy na Śląsku próbując nazwać ścisk w tramwajach – na sali, że byłby prawdziwy problem wcisnąć jeszcze jedną dziewuchę tańczącą taniec brzucha albo breast dance. Lub jeszcze jednego faceta z dredami. W Panoramie znalazło się trochę ludzi z przypadku, do Hipnozy przyszła publiczność świadoma celu. Po obu stronach sceny stały już przygotowane totemy zaprojektowane przez Matyldę Sałajewską.
Przepis na sukces i frekwencję wydaje się dość prosty – zgrać elektrobity, rytm energetyczny jak wódka z redbullem (przynajmniej we wczesnej fazie) i zapętlić z orientem, muzyką arabską i afrykańską. Pożenić wschód z zachodem, nowoczesność z tradycją. Słychać tu niemal chyba wszystkie instrumenty Maghrebu, charakterystyczny transowy rytm, pieśni solowe i chóralne, które rozbrzmiewają zapewne od wybrzeża Zachodniej Sahary po wnętrza taksówek w Anatolii. Nic prostszego, powtarzam, ale jakoś nikt przed Francuzami na to nie wpadł. Pewnie dlatego, że nikt poza Francuzami nie przeżywał (i nie przeżywa do dziś) tak intensywnie doświadczenia kolonialnego. Francuzi z Acid Arab nie mają nic przeciwko temu, żeby odkryć to wzajemne muzyczne i kulturowe przenikanie i nazwać to Musique de France. Wydawało by się, że nam, bladym środkowo-wschodnim Europejczykom z niejakim trudem przyjdzie zrozumieć tę okoliczność. Nic bardziej mylnego. Dla muzyki wszystkie granice, zawsze były i pozostają otwarte.
Radosław Kobierski
Kwiecień 2017
Fot. A. Ławrywianiec