LINIE SĄ NIEPEWNE

LINIE SĄ NIEPEWNE

Wystawa Anny Wolskiej

Wibrujący obraz – to nie jest najlepsze określenie. Niemniej rzecz dotyczy właśnie drgań o ustalonym porządku. Chodzi o cykliczność. Obrazy albo żyją, albo są martwe. Nie ma trzeciej drogi. I nie mam na myśli ich dyskursywności, tego na ile obrazy i jak komunikują się z rzeczywistością, ale ruch fizyczny. To znaczy złudzenie fizycznego ruchu. „Złudzenie“ i iluzja nie są przeciwieństwem tego, co uznajemy za materialne, zwłaszcza w dziedzinie optyki. W obrazach Anny Wolskiej widać i czuć ten „wewnętrzny puls“, choć przecież mamy do czynienia z płaszczyzną i stałym, nienaruszalnym układem form i barw. Nic tu już nie może się zmienić. Żaden transfer nie jest możliwy. Skąd więc to wrażenie ruchu, fali, rytmu?


Prace zebrane na kolejnej już wystawie Wolskiej „Punkt - Linia“ (wcześniej część z nich prezentowana była na wystawach „Pochwała koloru“ i „Avalanche“) układają się w dwa cykle wedle zastosowanych rozwiązań formalnych. To właśnie tytułowe punkty i linie. Pierwsze nawiązują w jakiejś mierze do postimpresjonizmu, ale nie w wydaniu George’a Seurata, raczej Van Gogha z okresu prowansalskiego (bardziej emocja niż matematyczny purytanizm), linie – oczywiście do Tarasewicza (powiedziałbym, że niebezpiecznie blisko Tarasewicza). Raz jest to plama o szerokości pędzla, innym razem pociągnięcie pędzlem o różnej długości. Linie są niepewne. Można powiedzieć, że są kruche, ale jakby poza ramami obrazu coś je łączyło ze sobą, jakby gdzieś poza wzrokiem obserwatora (ale w polu jego intuicji) były linie prostopadłe. Albo przynajmniej źródło (punkt zbiegu wszystkich prostych), z którego wynikają. Być może rzecz (wszystko) sprowadza się właśnie do powtarzalności, do rytmu – i to jest cecha dystynktywna malarstwa Anny Wolskiej. Cecha konstrukcyjna.  Bo rytm stwarza warunki do zaistnienia życia (czyt. form, które od siebie oderwane, nie mogłyby istnieć).


Punkt jest bardziej stały, ma wytyczoną granicę. Tę granicę widać. Może właśnie dlatego widać też ruch. Zwłaszcza, kiedy oddalamy się od obrazu. Coś takiego zawsze dostrzegałem w obrazach Marka Rothki — oczywiście w płaszczyźnie. Ale to nie tylko kwestia granic, ale i koloru. Wolska buduje napięcie przez zestawianie ze sobą barw dopełniających i pochodnych, albo poprzez bardzo subtelne różnicowanie walorowe. 


Wielką zasługą malarstwa Wolskiej jest również to, że nie jest do końca gatunkowo zdefiniowane. Znaczy to, że równie dobrze możemy widzieć w nim formy abstrakcyjne, jak i mimetyczne (chociaż mocno uproszczone, czy wręcz zredukowane). To coś w rodzaju pejzażu wewnętrznego (medytacyjnego) i czysto zewnętrznego. Chociaż nie zachęcam państwa do szukania różnic i rozdzielania tych dwóch światów. Sama autorka zdaje się mówić, że nie istnieje nic takiego jak zewnątrz i wewnątrz. 

Radosław Kobierski

Grudzień 2016


Powrót