Żyjemy dniem teraźniejszym
To był właściwie ukraiński dzień w Kato. A właściwie dzień polsko-ukraiński, ponieważ związki między Wołyniem a „sprawą polską”, a także między Svetlaną Gololobovą a Polską są oczywiste. Pierwszego chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć (chociaż „nikomu” może być wyrazem nadmiernego optymizmu; wielu rozsądnych ludzi np. obawiało się, że „Wołyń” Wojtka Smarzowskiego będzie dla wielu Polaków jedynym źródłem wiedzy na temat Wołynia), jeśli chodzi o młodą ukraińską pianistkę oczywistość polega na tym, że Gololobova wygrała International Cochran Piano Competition – konkurs, który odbywa się pod patronatem Ambasady Australijskiej w Warszawie i trzy z czterech recitali w odbyły się właśnie w kraju.
O samej wystawie wiedziałem tylko tyle, że jest (przygotowywała ją kuratorka Katarzyna Łata-Wrona od lutego 2016 roku) oraz firmuje ją zdjęcie i tytuł, które są tak jednoznaczne, że bardziej jednoznacznie i dosadnie już nie można. Bo proszę sobie tylko wyobrazić archiwalny kadr – portret chłopca o bardzo subtelnych ale jednak chłopskich (i kresowych) rysach i połączyć to z wyrazem „sąsiedzi”. Wyrazem, który raz na zawsze utracił neutralność. I niewinność. Który przeorał pół polskiej ziemi (druga połowa podobno nie dała się przeorać, dlatego nic tam już, na tym poświęconym ugorze nie urośnie). Muszę się przyznać, że w pierwszym momencie – wiedząc już, że ekspozycja Jolanty Rycerskiej dotyczyć będzie tematu wołyńskiego – pomyślałem nie tyle o pamięci, ile o rozliczeniu. „Sąsiedzi” Jana Tomasza Grossa wtargnęły w samo serce mitu ofiarnego, a więc tego, co jest istotnym składnikiem polskiej tożsamości. Wtargnęły i podważyły go. Ujawniły obszar i skalę wyparcia – pisał o tym w swojej znakomitej książce o prześnionej rewolucji Andrzej Leder. Wołyń jest jednak odwrotnością Jedwabnego. Na Wołyniu Polacy stali się Żydami z Jedwabnego. Co by nie powiedzieć o przyczynach, które do tego doprowadziły, były one absolutnie niewspółmierne do skutków. Wydawało mi się, że kierunek owego rozliczenia będzie oczywisty. Okazało się (na szczęście dla samej ekspozycji), że byłem w błędzie, bo „Sąsiedzi” Jolanty Rycerskiej unikają zbyt łatwych wniosków i budowania jednoznacznej opozycji, i chociażby dlatego stają się czymś w rodzaju przeciwwagi dla obrazu Smarzowskiego.
Na ekspozycję składa się ponad sto czarno-białych fotografii wykonanych Mamiyą 645 (informacja dla niewtajemniczonych – Mamiya to aparat do fotografii analogowej w średnim formacie; używa się standardowych błon typu 120 (6x6), wymiar kadru wynosi 6x4,5). Niby wydaje się oczywiste. Nie o ilości mówię, ale o rezygnacji z koloru. Ukraina jest bajecznie kolorowa — twierdzi autorka — i nie mam powodu wchodzić w spór, bo sam taką Ukrainę zapamiętałem z mojej jedynej, jak dotąd, podróży. Ale jest również aspekt techniczny, o którym wspomina Rycerska. Ściśle wiąże się on z tym jak i co rejestruje oko po drugiej stronie obiektywu. A rejestruje ono niemal zawsze pewien nadmiar. Chaotyczną wegetację, bałagan miejski i nieład prowincjonalny. Chaos życia. Nadmiar przedmiotów. Informacji jest tak wiele, że kolor jako informacja dodatkowa mógłby percepcję skomplikować. Ale rozumiem wahanie. Niepewność wyboru. Jeśli chce się opowiadać o życiu, które wyrasta na popiołach, które pragnie zapomnieć, że zajęło miejsce innego życia, kolor może powiedzieć więcej niż biel i czerń. I to wszystko, co się między bielą a czernią mieści.
Wielką zaletą ekspozycji – a zarazem etapu selekcji materiału, który Rycerska zebrała podczas ośmiu ukraińskich podróży – jest właśnie rozmieszczenie akcentów, czy też ustalenie punktu ciężkości. To po pierwsze. Po drugie - rozszerzenie tematu, wyjście poza „Wołyń” w sensie symbolicznym, ale i geograficznym, w kierunku próby syntezy „zjawiska”, czy „fenomenu” jakim jest Ukraina. Z całej wystawy zaledwie kilka kadrów odnosi się w sposób bezpośredni do rzezi wołyńskiej. Reszta oddaje głos współczesności. Codziennym rytuałom. „My żyjemy dniem teraźniejszym” głosi informacja na tablicy, zapewne w lokalnym ośrodku kultury, a tuż obok w długim, roboczym fartuchu stoi bohaterka zdjęcia. W ręce trzyma pędzel - ławkowiec. I zasłania oczy. Trudno o lepszy początek, a jednocześnie podsumowanie wystawy. Wiemy, że kobieta przeprowadza po prostu remont, jest zmęczona, z powały do oczu sypie się stara (zapewne wapienna) farba. Napis na tablicy relacjonuje życie gminy. Tyle. Jednak w porządku symbolicznym (czy psychologicznym) to zdjęcie opowiada zupełnie inną historię. Zdaje również relację z autorskiej strategii — zero dydaktyzmu na siłę. Subtelna intuicja. I zaufanie wiedzy obserwatora. Ukraina to przecież nie tylko temat wołyński. Na „Sąsiadów” składają się również reportaże z obwodu lwowskiego, tarnopolskiego, iwano-frankowskiego a nawet odległych Czerniowiec. Dwa tematy łączy oczywiście stylistyka i eksploatowanie różnych ukraińskich kontrastów. Z jednej strony wschód, z drugiej zachód. Modernizacja i tradycjonalizm. Bandera i maskotki Euro. Wojna w Donbasie i festyny oraz śluby. Kto jak kto, ale my powinniśmy umieć to zrozumieć. Te kontrasty to również część naszego dziedzictwa i naszej mentalności. Myślę, że Ukraina bardzo potrzebuje nowego otwarcia. W sensie historycznym i kulturowym. Niestety obawiam się, że koniec historii odtrąbiono zbyt wcześnie, i takie zjawiska jak Svetlana Gololobova w muzyce, Serhij Żadan czy Jurij Andruchowytsch w literaturze, Danylo i Yaryna Movchan, Serhiy Radkevich, Ostap Lozynsky i wielu innych w malarstwie nie mają szans w starciu z polityką i historią. Ale chciałbym się mylić.
Radosław Kobierski
Grudzień 2016