Koniec prostych opowieści

Koniec prostych opowieści

Ars Independent 2016

Akurat dopadło mnie w najbardziej wyczekiwanym momencie. Z laserową precyzją. Jeszcze na krótkiej i przewrotnej projekcji w Najmniejszym Kinie Świata (świetny pomysł!) i późniejszej konferencji prasowej tegorocznego festiwalu (na której to dowiedziałem się, że już nigdy żaden profesjonalny juror nie oceni offowego filmu, animacji, gry czy videoklipu, albowiem te prerogatywy przejdą na festiwalową publiczność) byłem jeszcze zdrowy. Całkiem. Jeszcze na koncercie M.O.O.N-a, który będę źle wspominał nie tylko z powodu reflektorów, które technicy skierowali na salę i balkon, ale i w związku z blokadą samochodu, którą zafundowała mi Straż Miejska po telefonie tzw. życzliwego, byłem w pełni sił. Tak bardzo w pełni sił, że perspektywa stu złotych i punktu karnego w plecy nie przeraziła mnie tak, jak powinna.

Ale już na wernisażu otwarcia gamehallu  i następującym po nim przeglądzie animacji „Wyszehrad: Delikatność kreski” czułem, że Ars Independent to będzie droga przez mękę. Że nie dam rady kursować między trzema, a nawet czterema punktami w mieście, że muszę się ograniczyć, podarować sobie Scenę Muzyczną i całą sekcję z Grozą, zaopatrzyć w medykamenty i wagony chusteczek. I pomimo wszystko trzymać formę. Ale zaraz mnie coś tknęło i przejrzałem swoją relację z ubiegłego roku. Na „Mustanga” Deniz Gamze Erguven, jak się okazało też szedłem z 38 stopniową gorączką. Nie pamiętam, co było dalej, bo nie zapisałem. A to, co niezapisane w moim życiu nie istnieje.

No więc z projekcji serii „wyszehradzkiej” zapamiętałem niewiele. Raz, że wystartowali z opóźnieniem, a trzeba było dotrzeć na pierwszy film długometrażowy do Światowida, dwa że akurat zaczęło mnie rozbierać, trzy – bo nie zdążyłem jeszcze wejść w rytm emisji. Przestroić się z codziennej bieganiny na fale filmowe. Bardzo przypadła mi do gustu animacja Jeleny Oroz. Wilki wyniosły się z wszystkich baśni, którymi nas straszono w dzieciństwie, ucywilizowały się, niby jeszcze polują ale bardziej jednak  tkwią w jakimś nostalgicznym wspominaniu „lepszych czasów”. Dzikość została wygnana na zaplecze. Ma swój własny pokój i tam siedzi sobie zupełnie nieszkodliwa. Oczywiście do czasu. Świetne Płoty Natalii Krawczuk – zresztą już zauważone i nagrodzone (Giffoni). Oszczędna kreska, kilka różnych historii, które łączy tytułowy płot. Granica. Realna i wyobrażona. Eksperyment Mitji Manček, głośny, momentalnie trudny do zniesienia – nie wiem w sumie czy pasował do pozakonkursowego cyklu. Composition była raczej przeciwieństwem delikatności kreski. Nieźle prezentowała się również animacja Milana Kopasza Beyond.

Sekcje konkursowe wystartowały już pierwszym setem następnego dnia od nowej animacji Marcina Podolca. Trzy projekty z dwunastu w ogóle odnosiły się do literatury. Oprócz Olbrzyma, o kreowaniu fikcji i życiu wykreowanym na miarę literatury traktowały Debiut Katarzyny Kijek i Piwo – animacja stworzona przez włoski kolektyw Nerdo w hołdzie Charlesowi Bukowskiemu. Poza tym było trochę kina noir – Płaszcz zrodzony z ciemności, surrealizmu – Koła i papierosy, trzy projekty krytycznie analizujące choroby i powikłania współczesności – Putain, Dziecięca perspektywa i Manoman. Oraz świetne „Lusterka” izraelskiego tandemu Lee Dror i Yali Herbet.

Drugi set natomiast zdominowały nieco dłuższe i epickie historie. Wreszcie – co zauważyłem z przyjemnością – nastąpił balans między wciągającą historią a formą, językiem opowieści. Do tej pory – poza izraelskim wyjątkiem – ciągle tego balansu mi brakowało. Musiałem wybierać: albo opowieść albo forma. Przy czym przyznaję się do nieusuwalnego ograniczenia, które polega na tym, że bardziej daję się wciągnąć w nurt opowieści niż zastanawiam się, jak została zrobiona. Yun i wąż, Gyros Dance, Limbo Limbo Travel a przede wszystkim Miłość – znakomita wizualna medytacja węgierskiej artystki Réka Bucsi, niemal od razu zdobyły moją uwagę. Myślę, że to właśnie te animacje mają największe szanse na zdobycie Czarnego Konia.

Tak, przyznałem się do ograniczenia. Ars Independent stale ewoluuje. Anektuje coraz to nowe obszary sztuk wizualnych lub takich zjawisk, które chcą być za sztukę uznane. To bardzo dobrze, bo przecież ciągle wzrasta grupa osób, dla których klasyczny układ – twórca i widz – jest układem już niewystarczalnym. Jednocześnie źle – dla pozostałych (w tym mnie – to drugie ograniczenie), dla których oferta festiwalowa stale topnieje. Przypominam, że jeszcze w ubiegłym roku mieliśmy co prawda tyleż samo filmów długometrażowych biorących udział w konkursie głównym, ale były również przeglądy jurorskie i cykl Out of Competition. W sumie poza konkursem zobaczyliśmy dziesięć filmów! Rozumiem, że skoro nie ma jury, nie ma również jurorskiego przeglądu. Nie rozumiem natomiast dlaczego poza konkursem w tym roku liczyć możemy na zaledwie jedną projekcję. Jeśli to kwestia budżetu – to można chyba żywić nadzieję na zbilansowanie programu w przyszłości. Jeśli to trend, który ma odmienić (odmłodzić, zradykalizować) wizerunek AI, obawiam się, że może doprowadzić do odpłynięcia sporej części odbiorców festiwalu. A jest ich wciąż niemało. Projekcje w Światowidzie bliskie są kompletów.

Ze zmianami, o których tu wspominam ściśle wiąże się kolejny kłopot. Owszem, bardzo podoba mi się pomysł, żeby Czarnego Konia przyznawała publiczność. Rozumiem, że w takiej sytuacji jest logiczne, że ktoś inny przejmuje prerogatywy nominacji i selekcji. Tak się jednak składa, że ten rok jest po prostu słabszy. I to słabszy w sposób ewidentny. Ciągle, co prawda, mamy do czynienia z kinem OFF-owym, mam jednak wrażenie, że w trakcie selekcji wybrana została grupa filmów bardziej offowych niż sam OFF, co wcale – niestety – nie oznacza, że lepszych. Wyłowiono parę obrazów prezentowanych już na Nowych Horyzontach (Maquinaria Panamericana, Komunikacja i kłamstwa), Sundance (Dziwne dni - film, który przepadł gdzieś w dystrybucji), Berlinale (Old stone), Rotterdam Festival (Motel Mist – film zajął jedno z ostatnich miejsc na liście liczącej niemal 200 pozycji!), czy Toronto International Film Festival (Blind Sun – jedyny europejski film na AI), ale nie zadbano specjalnie o różnorodność. Inaczej – mam wrażenie, że nad wszystkim zaciążyła siła kolektywu.

Moim zdaniem z tej całej grupy jedynie dwa (ostatnie) obrazy osiągają artystyczny poziom np. ubiegłorocznego rozdania – tak wizualnie jak i sensie poruszanej problematyki. To Dias Extraños – debiut długometrażowy Juana Sebastiana Quebrady, nienachalna  opowieść o rozpadzie związku, dla którego tłem są imigranckie przedmieścia Bueos Aires, utrzymana w najlepszym stylu, odwołująca się tak do tradycji neorealizmu jak i filmów Jima Jarmusha. I Blind Sun Joyce A. Nashawati - młodej reżyserki dorastającej między Atenami, Bejrutem i Kuwejtem (to doświadczenie w oczywisty sposób przedkłada się na wrażliwość wizualną filmu i jego wymowę). Gwoli ścisłości - Blind Sun realizuje ten sam (czy też podobny) zamysł formalny, co Maquinaria Panamericana czy Old Stone, a nawet Motel Mist – jest to kino zaangażowane (mniej lub bardziej dyskretnie) ale poddane genologicznej obróbce. Jakby się już nie dało o palących problemach społecznych (ze szczególnym uwzględnieniem „przygód ciała” w zatomizowanej rzeczywistości) opowiadać inaczej niż w perspektywie postmodernistycznej – przekraczając granice gatunków (realizm, surrealizm, S-F, horror, thriller). No ale Blind Sun ma jeszcze to, czego tamtym filmom brakuje – świetne zdjęcia. I to mi wystarczy, żeby ten obraz ocenić wysoko. Nie tak wysoko jak Dziwne dni, ale wyżej niż pozostałe.

Ps. Dodaję ten krótki epilog już po rozdaniu Czarnych Koni. Cieszy nagroda dla Miłości, dziwi wyróżnienie dla Old Stone. Gdyby oceniali jurorzy, byłoby na kim wieszać psy. Tymczasem z tym werdyktem po prostu nie da się polemizować.

Radosław Kobierski

Październik 2016


Powrót