Fotografie nie płoną
Mimetyzm – oto cały problem i niespełnienie sztuki. Przynajmniej do końca XIX wieku główne nurty w malarstwie starały się oddać rzeczywistość jak najwierniej. Oczywiście upiększały ją i idealizowały zgodnie z duchem czasu, ale działo się to wedle „imperatywu odwzorowania”. Jako pierwszy bodaj zerwał z tym impresjonizm. Tak się składa, że jest to ten sam okres, w którym fotografia starała się udowodnić, że jest dziedziną artystyczną. Używała do tego celu różnych szlachetnych technik (guma, olej, bromolej), które miały ją do malarstwa upodobnić, z malarstwem zrównać. Fotografie piktorialistów niemal do złudzenia przypominają prace graficzne. Już samo pojęcie „techniki szlachetne” oznacza pewną wygórowaną ambicję, różnicuje się z tym, co szlachetne nie jest. Dzisiaj każdą technikę (a nawet każdy rodzaj interwencji) która sprzeciwia się rutynie mechanicznego procesu rejestracji skłonni jesteśmy nazwać „szlachetną”. Jak to wyglądało w czasach, kiedy fotografia wciąż była zjawiskiem elitarnym, widać np. na zdjęciach (a właściwie w pracach) Tadeusza Wańskiego.
Jesteśmy zresztą świadkami powrotu nie tylko do technik analogowych, ale również do owych szlachetnych procedur (uznaję to zresztą jako formę sprzeciwu wobec kultury obrazu, która stała się popkulturą, wobec zalewu zdjęć, zaniżonych standardów itd), i ten powrót – nie inaczej - znów ma charakter elitarny. Coraz więcej twórców zaczyna zajmować się techniką gumy, kolodionem, kolażem, fotografią otworkową czy spokrewnioną z nią – solarigrafią. Przy czym – i to jest istotna zmiana w odniesieniu do działań piktorialistów – fotografia nie musi już niczego udowadniać.
Tadeusz Wański swoją pasję fotograficzną zaczął rozwijać jeszcze w okresie przedwojennym, ale przecież widać, że nie mógł się uwolnić od naturalizmu w stylu Courbeta czy neoromantyków (proszę zauważyć, że nie wspominam o Steglitzu, do którego Wański nieraz odwołuje się, m.in. w pracy „Płonący asfalt”). I techniki szlachetne nie mają tu nic do rzeczy. Chodzi raczej o sposób kadrowania, a przede wszystkim wybór tematu. Wański był nieuleczalnym nostalgikiem i idealistą – być może łatwiej ten fakt zrozumieć, kiedy weźmie się pod uwagę rok narodzin (1894) i przepaść, jaka rozwarła się pomiędzy dwoma światami - tym sprzed 1939 roku i po 1945. Może to cokolwiek dziwnie zabrzmieć, ale na prace artysty, z perspektywy roku 2016 spoglądam jak na dzieła dokumentalne. I taką one mają dla mnie wartość. Właściwie to nawet technika przeszkadza mi w odbiorze. Nie ma krajobrazów idealnych. Tam, gdzie ktoś (w tej podkręconej, wyidealizowanej rzeczywistości) doświadcza poczucia utraty (wspomnienia, więzi) ja widzę to, co zostało w procesie idealizowania usunięte. Oddaję honor subtelnej i ciężkiej pracy artysty, jego ogromnym wyczuleniu na światło (jego tonalność dzisiaj jest niemal nie do osiągnięcia), ale nie ulegam ani klimatowi tych prac ani nostalgii.
Jest coś, co łączy ekspozycję Wańskiego z wystawą ulokowaną piętro niżej, w Galerii 5 –przy czym Wański nie jest oczywiście żadnym tu odniesieniem (ale może być, jeśli ktoś woli). Nazwałbym to tematyczną homogenicznością. Startupowcy (czyli absolwenci Studium Fotografii przy ZPAFie: Paweł Bogumił, Marcin Federak, Anna Fijałkowska, Monika Krzyszkowska i Katarzyna Piądłowska) przedstawiają bardzo jednorodne cykle. Bez pęknięć. Nie ukrywam - nie jestem zwolennikiem cyklu jako struktury przedstawienia (wszystko co wychodzi poza tryptyk budzi moją nieufność; dostrzegam w tym coś w rodzaju „zniewolenia tematem”), jednak przynajmniej w części te prace – właśnie jako cykle – bronią się. Nie do końca przekonuje mnie „Razem i osobno” Marcina Federaka. To znaczy doceniam pomysł zarejestrowania intymnej historii dwójki bohaterów w ich M3 (pytanie tylko czy separacja może być intymna?), ale już samo wykonanie mnie nie przekonuje. Brakuje mi w tych zdjęciach naturalności. Bohaterowie tej opowieści po prostu wiedzą, że są fotografowani. Są niemi, pozbawieni emocji (za wyjątkiem jednej – tęsknoty za czymś innym). Po prostu pozują do zdjęć. Być może Federak ironizuje i chce powiedzieć, że współczesna relacja przypomina operę mydlaną? Być może opowiada „na serio”. Nie jestem w stanie tego wyczuć.
Na antypodach tej historii znajduje się „Kamienica” Moniki Krzyszkowskiej. Dobra, reporterska robota. W tym cyklu nie ma słabych ujęć. Autorka i jej obiektyw są doskonale niewidoczni. Jeśli pojawia się jakiś komentarz, to jest on tak dyskretny, że niemal równie niewidoczny. Widać, że Krzyszkowska musiała wejść w bliską relację z bohaterami łódzkiej kamienicy. Ufają jej. Nie odgrywają jakiejś narzuconej z góry historii. Chociaż oczywiście da się tu wyczuć pewien idealistyczny kurs. Jakby Krzyszkowska koniecznie chciała odczarować biedę, brak perspektyw i rodzące się z tego napięcia. Można byłoby nazwać ten cykl alternatywnym tytułem „Biednie, ale bogato”. Nie jest to z mojej strony żadna uszczypliwość – w pełni doceniam „ten kurs”, bo jest on dyskretny. Niczego odbiorcy nie chce narzucić. To co nie narzuca się, zawsze można sobie dopowiedzieć.
„Highway” Katarzyny Piądłowskiej – zapis z podróży po Stanach Zjednoczonych –mierzy się (ironicznie) z mitem Ameryki, mitem Drogi. Prace Piądłowskiej są świetnie skomponowane. Oryginalne kadry są tu punktem wyjścia do organizowania „nowej” przestrzeni, do szeregu interwencji na bazie kolażu, nieraz bardzo nieoczekiwanych skojarzeń.
Właściwie mamy tu dwie Ameryki. Tą dziką, czy też ledwie ujarzmioną i miejską, konsumpcyjną. Pop ikony, bohaterów zbiorowej wyobraźni i kamień, piach, surowy niegościnny pejzaż – przestrzeń, z której amerykańskie legendy i tożsamość wyrosły, i od której się odwróciły.
Dwa ostatnie cykle zostawiłem sobie na koniec. Po pierwsze – dla kompozycyjnej klamry, po drugie – z powodu entuzjazmu, z jakim oglądałem „inHuman” Pawła Bogumiła.
To jest to, pomyślałem. Clou całej wystawy. Absolutny wystrzał. Jest u Bogumiła wszystko – świetna technika portretu i jego wykonanie, światło, idea, przewrotność, zaangażowanie. I – proszę bardzo – tu również proponuję alternatywny tytuł cyklu. „Twarze” – bo przywraca ona właśnie twarz/tożsamość tym istotom, którym została ona odebrana (jeśli uznać, że były jeszcze i są plemiona, które zwierzęta traktują w sposób podmiotowy). Mamy tu dwadzieścia kilka prac, z czego znakomita większość to portrety naczelnych, w układach z jakimi spotykamy się w klasycznej gatunkowej fotografii. Oczywiście tego efektu nie dałoby się uzyskać nawet z bliskimi/bliższymi towarzyszami człowieka. Między naczelnymi a resztą fauny jest w zasadzie przepaść, możemy dopatrywać się cech ludzkich u psów czy kotów, podobnych emocji, ale nie osiągną one nigdy (fizycznie ani behawioralnie) takiej skali podobieństwa. Należy więc uznać, że bohaterzy portretów Pawła Bogumiła przez nadanie im twarzy, czyli przekroczenie nieprzekraczalnego, „przekażą ją” jeszcze niżej. A właściwie nie tyle „oni”, co my. To nasza rola.
Nie wiem doprawdy, jakim sposobem autor uzyskał taki efekt. Miałem wrażenie, że wystawa prezentuje efekt wielogodzinnych sesji w studio, że był w to zaangażowany cały zespół, lampy, softboksy, statywy i megacierpliwość zwierząt. Niewiarygodna jest tu skala skupienia, głębia spojrzenia, zakres nieudawanych emocji, którą zarejestrował Bogumił. Zastanawiałem się również, czy autor pomyślał już nad kontynuacją projektu – żeby w kolejnej odsłonie sportretować małpy, goryle, orangutany na ich własnej wystawie. Po prostu pokazać im ich samych i zarejestrować ich reakcje.
Śladem tego, co utracone ruszyła Anna Fijałkowska. Jakoś się „Świdermajer” komponuje z pracami Wańskiego. Tu też obserwujemy „pracę nostalgii”, tyle że zainscenizowaną. Wański obserwował świat, który dosłownie odchodzi na jego oczach. W jakimś sensie świdermajer też odchodzi, w jakimś sensie – jeśli mowa o jego mieszkańcach – jest już historią. W sumie nie do końca wiadomo właśnie, kto jest głównym bohaterem tych zdjęć. Domy czy ich lokatorzy – współcześni statyści, którzy dosłownie wchodzą w ich ubrania, pozy, gestykulacje. Zapewne obie przestrzenie naraz. Aż się prosi, żeby powołać się na myśl – nieco tylko strawestowaną – słynnego rosyjskiego pisarza. Zdjęcia nie płoną. W odróżnieniu od pensjonatów w Otwocku.
Radosław Kobierski
Październik 2016