Kato Anniversary

Kato Anniversary

151. Urodziny Miasta KOCHAM KATOWICE

Dziewięć koncertów jeśli liczyć występy towarzyszące, a do tych w tym roku zaliczyć trzeba nową kompozycję Józefa Skrzeka „Requiem Mariacki” i jesienny powrót do cyklu Baroque Factory – wspólny projekt {oh!} Orkiestry Historycznej i solistów Die Kölner Akademie. Więcej tak spektakularnych imprez muzycznych w 2016 już nie będzie, więc Urodziny Miasta Katowice należy chyba uznać za epilog pierwszego roku w sieci miast kreatywnych UNESCO. Kusi, żeby ten „dorobek” jakoś podsumować, tyle że przecież nie zdarzyło się nic ponad to, co dzieje się zazwyczaj w tym mieście. Nie pojawił się żaden nowy festiwal (chociaż warto wspomnieć o nowych akcjach: „Dzielnica brzmi dobrze” czy „katowice#we#wro w ramach Koalicji Miast), koncertów też nie przybyło. Istotną zmianą w stosunku do lat poprzednich było to, że goście w dużej mierze zapraszani byli właśnie wedle klucza „sieciowego”. Tak było podczas tegorocznej edycji Ogrodów Dźwięków, koncertu Transkaukazji we Wrocławiu i w trakcie drugiego i trzeciego dnia urodzin w Strefie Kultury oraz w sali koncertowej Miasta Ogrodów.

Program został przygotowany tak, żeby zaspokoić wiele potrzeb i gustów. Nigdy się oczywiście wszystkim nie dogodzi, niemniej fakt, że publiczność stawała w obronie takich koncertów jak finałowy występ Kroke i Anny Marii Jopek – polemizując z funeralną wymową krytycznej (a właściwie złośliwej) opinii jednego z katowickich dziennikarzy, który postulował więcej festynu w festynie, dowodzi że mamy już naprawdę liczną grupę wykształconych muzycznie i wymagających odbiorców – czasy festynu w festynie mamy szczęśliwie za sobą, czasy kryzysu tożsamości i związanego z nim kompleksu może też mamy za sobą, nawet jeśli co niektórzy muszą sobie powtarzać, że sceny mamy europejskie i niczego nie musimy się wstydzić (jakby to jeszcze nie było jasne).

Oczywiście – zawsze mogło być lepiej. Zawsze mogło być więcej pieniędzy, żeby miast niszowych (ale dobrych) muzyków zapraszać gigantów, półginantów, albo ćwiećgigantów – za to kultowych. Zamiast Les Tambours de Brazza mogli zagrać Swansi, na miejscu Kingston VibeS – The Bad Seeds albo Dead Can Dance, i ściągnąć do Kato fanów nie tylko z Polski ale i z całej Grupy Wyszehradzkiej. Wiecznie odgrzewanego Góreckiego (nawet jeśli IV symfonia nie zdążyła się jeszcze ostygnąć) również można byłoby zastąpić takim Arvo Partem, Sofią Gubaiduliną czy Hesperionem Jordi Savalla. Dlaczego nie?

Owszem, należę również do osób krytycznych – wolę, kiedy oratoria i kantaty Bacha wykonują głosy mocniejsze niż słabsze i kiedy Anna Maria Jopek i Kroke występują osobno. Jestem zdania, że IV Symfonia to chaos (ale świetnie wykonany) i jestem nieugiętym konserwatystą, jeśli chodzi o formę requiem. Jestem krytyczny, ale nie złośliwy. Myślę, że wiem, na co to miasto stać, a w ramach tego, na co go stać – uważam, że nie jest źle. Nie pozwalałem sobie nigdy dotąd na politykowanie w moich felietonach, ale dzisiaj pomyślałem, że ci wszyscy malkontenci któregoś dnia mogą obudzić się z rękami w nocnikach. Kiedy „dobra zmiana” wprowadzi tu nie tylko WOT, ale i muzyczny żywioł prawdziwie polski, pozostaną nam tylko krótkie relacje z youtube’a i jeszcze krótsze komentarze w stylu” Tak, tak kiedyś tutaj było”.

Jeśli chodzi o frekwencję na koncertach muzyki klasycznej – przypominam, że oprócz Koncertu na klawesyn, IV Symfonii Góreckiego i Baroque Factory mogliśmy wysłuchać muzyki dawnej w wykonaniu tria Ensemble Les Sauvages – sale były bliskie kompletów. Upalna sobota w Strefie Kultury może nie zaliczyła najazdu, ale też nie było powodów do wstydu. Lokalsi i przyjezdni mogli liczyć zmiany stylu i nastroju. Od kolektywnej synchroniczności rytmów i świetnej aranżacji ruchu scenicznego Tamboursów, afrobitów zmelanżowanych z funkiem (nie bez punkowej zadziorności) muzyków z Bogoty, nieoczywisty blues, rzekłbym – blues tranzytywny, wymieszany z jazzem, funkiem i rockiem – kwintetu z Izreala, czyli Yemen Blues po równie nieoczywisty efekt współpracy Radical Jewish Music czyli Kroke i wokaliz Anny Marii Jopek.

Poza tym, jak zwykle zwracałem uwagę na jakieś mało istotne detale. Zapach grillowanych oscypków i szaszłyków, zmartwychwstały niebieski saturator, wszechobecne kapelusze typu panama, twarz frontmana Gadivy – ni to Chue Gevara ni to Rob Stark i facet wykonujący taniec z pustą reklamówką w jednej i butelką brzoskwiniowej Soplicy w drugiej ręce. I jego trykot z nadrukiem „Everything popular is wrong”.

Radosław Kobierski

Październik 2016


Powrót