KATOWICE#WE#WRO
Półgodzinny kurs między Arsenałem, gdzie właśnie trwały ostatnie przygotowania do koncertu Vołosi & 33A i Kamienicą nr 25 na wrocławskim Rynku, w której panowało osobliwe rozprzężenie po ostatniej próbie w ramach Centrali Eksperymentów Dźwiękowych i możecie państwo wierzyć lub nie, ale nie usłyszałem polskiej mowy. „Ulica” mówiła angielskim i niemieckim, był włoski, francuski, nawet rosyjski, natomiast ojczystego zabrakło. Zastanawiałem się, czy jest to efekt nalotu Europejczyków na Europejską Stolicę Kultury czy Wrocław tak już ma, i w zasadzie nie potrzebuje żadnych nominacji, żeby konkurować z takim, dajmy na to Wiedniem, czy Pragą. Pomyślałem również, jakby to było, gdybym w Katowicach musiał szukać polskiego, czy poczułbym się (o wieczny polski kompleksie!) bardziej europejski niż jestem, a może nawet niż chciałbym kiedykolwiek być.
Kilka lat temu, o czym projekt Koalicja Miast stara się przypomnieć, stało się coś, co w zasadzie w tych naszych warunkach społecznych i kulturowych nie miało prawa się stać. Kandydujące miasta przestały ze sobą konkurować i zaczęły współpracę. Jak mawiał Miłosz – łatwo o porozumienie na poziomie intelektualnym, gorzej jest „poziom niżej”, gdzie dominuje mitologia i myślenie stereotypami. To, że doszło do koalicji siedmiu miast, oznacza że właściwe osoby znalazły się na właściwych miejscach (bo postawiły na wymianę doświadczeń, a nie starcie różnych miejskich narracji).
Jak piszą twórcy koalicyjnego programu, celem tego projektu ma być prezentacja miast skupiona na najbardziej charakterystycznych dla nich cechach kulturowych i flagowych projektach. Gwoli ścisłości, Katowicom nominacja UNESCO też nie była potrzebna, żebyśmy uznali, że jest miastem muzyki. Od kilku lat powoli ustalał się ten profil. Nie powiem, żeby historyczny Śląsk był bardziej rozmuzykowany od Kurpiów czy Podhalan, ale prawdą jest, że Śląsk współczesny (w szczególności stolica regionu) próbuje się definiować (czy też redefiniować) właśnie przez muzykę. A także sztuki wizualne. Dlatego tygodniowy program Miasto Muzyki we Wrocławiu tak został pomyślany, żeby obie sfery były widoczne i się przenikały. LaLuz Visuals zajął się „kolorowaniem” wnętrza Arsenału, Philip Pacquet przyjechał ze swoim Graphicology, który wcześniej prezentowany był w Katowicach w ramach Jazz Art Festivalu. Prace Mariana Oslislo towarzyszą projektowi CallTrane – kompozycjom stworzonym przez Macieja Obarę w hołdzie Coltrane’owi. Warto przy tej okazji wspomnieć o tym, że w katowickim programie obecna jest również literatura – we wtorek wystąpił duet Brzoska&Gawroński ze swoim nowym materiałem „Elektropoezja. Miasto myli nam tropy”, CallTrane prócz samych kompozycji MOI i „żywopisania” M.Oslislo, zareprezentował wiersze Amiri Baraki.
Katowice postawiły na kooperację różnych wypowiedzi muzycznych i miejskich – ale wykraczających poza regionalne i narodowe – narracji. W samej obecności i reprezentacji muzyki w tym mieście jest coś transgresyjnego. Z jednej strony (myślę, że kontynuując historię i mit Spodka) są rodzajem forum dla tego, co w muzyce europejskiej i światowej najważniejsze (off, elektronika, muzyka współczesna i kameralna, word music itd), z drugiej – właśnie poprzez muzykę starają się opowiedzieć historię „miejsca” i zdefiniować tę starą i nową, kształtującą się tożsamość. W pierwszej grupie znajdują się wydarzenia z gatunku tzw. koalicji międzynarodowych: wspomniany już CallTrane i Graphicology, Silesia plays Savory oraz Transkaukazja – efekt spotkania przed kilku laty dwóch megaformacji, beskidzkich Vołochów i gruzińskiego A33. W drugiej – projekty w szczególności zorientowane i odnoszące się do Śląska: podwójny projekt Rafała Urbackiego: Bloki i familoki oraz Larmo w Bogucicach, a także Biuro Dźwięku i Medulla&AUKSO.
Kursuję więc między Kamienicą 25 i Arsenałem, w dwóch miejscach jednocześnie nie mogę być, a liczę, że Traskaukazja w mikroskali objawi mi całość. Vołochów słyszałem nieraz, ostatnio – o ile sobie przypominam – grali z AUKSO (a symfoniczne mariaże nigdy nie budziły mojego entuzjazmu). Niaza Diasamidze znam tylko ze ścieżki dźwiękowej do wybitnych „Mandarynek” – filmu o wojnie abchasko-gruzińskiej. Koncert w Arsenale jest wydarzeniem magnetycznym. Vołosi odpalają istną muzyczną racę, grają na granicy zerwania strun i przegrzania metronomów, Diasamidze dodaje do tego swój niski i zachrypnięty głos, trochę rocka i gruzińskiej melancholii. Jego panduri jest jak kameleon – nigdy nie sądziłem, że można na trzech strunach osiągnąć taką rozpiętość tonalną i wygrać tak wiele form. Połączenie tych dwóch żywiołów przynosi zupełnie nieoczekiwane efekty. I zaczynam rozumieć, dlaczego Vołosi dla 33A zrobili wyjątek i zdecydowali o wspólnym graniu.
Radosław Kobierski
Październik 2016