Pies. Lokator bryły
Co łączy zebrane na wystawie STACKED zdjęcia Malte Brandenbrurga? Po pierwsze – zaznaczam, że kolejność jest przypadkowa i niewiążąca – obiekt. Blok. Wielkopłytowe budownictwo soc i modernistycznego Berlina. Klasyczny mrówkowiec wedle określenia Mirona Białoszewskiego. Brandenburga nie interesuje cały budynek, zawsze jest to centralny, symetryczny kadr przedstawiający obiekt mniej więcej z tej samej odległości (dystansu), a w szczególności jego górną połowę. Żadnych klatek schodowych, placów, infrastruktury wielkopłytowego osiedla na tych zdjęciach nie znajdziemy. Po drugie – tło. Niebo nad Berlinem. W zasadzie nie chodzi o niebo, bo jest ono niezróżnicowane, ale o konkretny odcień błękitu, ceruleum. Jednolite, stonowane, jasne tło nadaje fotografiom czystość i idealnie komponuje się z ochrą oraz jej odcieniami – a jest to tonacja ścian i fasad większości obiektów. Widać w tym namyśle nad kompozycją barwną konkretny zamysł – otóż Brandenburg pokazuje jednocześnie blok z jego funkcją użytkową i społeczną, a jednocześnie samą bryłę, konkretną konfigurację przestrzenną; prace berlińskiego artysty sytuują się zatem gdzieś na styku socjodokumentu i abstrakcji (abstrakcja geometryczna). Wszystko po to, żeby odkryć przed widzem – jak sam mówi – niesłusznie piętnowaną i zapomnianą estetykę powojennego budownictwa. Inna rzecz, że mamy tu do czynienia z budynkami po gruntownym liftingu. Stereotyp brudnego blokowiska nie wziął się znikąd. Gdyby Malte Brandenburg fotografował osiedla w latach osiemdziesiątych, miałby spore problemy z uzyskaniem takiego efektu. Nie jest więc chyba tak, że to Malte Brandenburg odkrywa jakieś piękno, ktoś najpierw musiał wpompować ogromne pieniądze w renowacje osiedli (i zrobił to z niewątpliwą wiedzą i wyczuciem – w odróżnieniu np. od wielu polskich pomysłów – z dbałością o szczegół i wizerunek całości) i już w tym momencie zaczął zmieniać stereotyp, Malte zaledwie sfotografował efekt tego procesu.
Jest jeszcze jeden element, który wiąże wystawione w Engramie prace i przechyla ich ciężar w stronę socjologicznego dokumentu. Mógłbym powiedzieć, że jest to nadobecność bryły i całkowita nieobecność jej lokatorów. Dwadzieścia prac, dziesiątki pięter i setki okien i balkonów bez śladu życia (nie mówiąc już nawet o jakiejś manifestacji wspólnotowości). Całkiem odhumanizowana przestrzeń. To, że ktoś mieszka, rezyduje za tymi ścianami i oknami wyposażonymi w rolety, pozostaje co najwyżej w sferze domysłu, zapośredniczone przez różne materialne formy: układ firanek, przedmioty w oknach i na balkonach, anteny satelitarne, czasem jakaś roślinność. Ilość tych „reprezentacji” jednak jest tak znikoma, że budzi wątpliwość – w porównaniu z chaosem i „życiem” polskiego balkonu, balkon niemiecki jest zupełnie martwy. Zastanawiam się, czy jest to zabieg świadomy, a prace przeznaczone do ekspozycji poddane są ścisłej selekcji? Wszystko na to wskazuje. Co by nie powiedzieć o sterylnej, protestanckiej niemieckiej kulturze, nie jest ona tak sterylna i zglobalizowana, żeby nie zaistniało nawet małe prawdopodobieństwo pojawienia się mieszkańca bloku w kadrze fotografa. Może chodzi tu tylko o nierozpraszanie uwagi widza czymś, co nie należy do projektu, a może o nadinterpretację socjologicznego faktu, że społeczeństwo zachodnie stało się tak odseparowane, że już niemal niewidoczne. Wróciłem – tak, proszę państwa – wróciłem na wystawę z lupą. Znalazłem psa. Głowa psa, potem długo, długo nic (jak na obrazie Goi). Stwierdziłem, że takiego efektu nie da się przewidzieć. I nie da się zrealizować wcześniej niż po wybuchu bomby neutronowej, która jakimś cudem oszczędziła fotografa. I psa.
Radosław Kobierski
Październik 2016