
DZIECIĘCA KRUCJATA
Złe dzieci biorą się z nadmiaru cukru, oglądania bajek po 22:00 i tajemniczej konspiracji między piaskowym dziadkiem a Świętym Mikołajem. Albo przychodzą razem z darmową zabawką z Happy Meala. A po za tym czat GPT zrugał mnie za zadanie tak absurdalnego pytania. „To chyba żart?” – przeczytałem w pierwszym zdaniu. Przebłysk cyfrowej, lewackiej, empatycznej świadomości?
Dzisiaj możemy się rugać na granicy cancellingu, zamieniać poważne pytania w żart, albo coś bliskiego żartu (z tego samego, powyższego powodu), ale 40 i 50 lat temu to były pytania oczywiste, zadawane z pełną powagą, na serio. I rodzice dzisiejszych 40-latków i 50-latków na poważnie szukali odpowiedzi i remediów. Na przemoc (ich zdaniem płynącą z dziecięcych repertuarów) odpowiadali przemocą.
Z drugiej strony to, że dziś nikt nie pyta „skąd się biorą dzieci złe” nie oznacza wcale, że nie traktuje się dzieci, jakby złe nie były. Kroniki policyjne i medialne doniesienia to zaledwie wierzchołek góry wydarzeń za zamkniętymi drzwiami. Bloków, familoków i jednorodzinnych posesji na osiedlach deweloperskich.
Piszę o tym z powodu wystawy Anny Andrzejewskiej, która zagościła w Galerii Pustej i od razu zdobyła moje czarne serce. Mnie, wychowanka lat siedemdziesiątych, takie ekspozycje i sformułowania dotykają i poruszają od razu. To jest niemal mechanizm warunkowy. Niczym odruch Pawłowa.
O ekspozycji napisano już wiele. Odsyłam państwa do tekstu Małgorzaty Malinowskiej–Klimek, „Przestrzeń”, który bardzo gruntownie analizuje poszczególne cykle wchodzące w skład wystawy
i idee, które leżą u źródła. Spróbuję się nim nie sugerować i potraktować to wydarzenie, jakby dopiero weń wchodził i poddawał się jego działaniu.
Pierwsze wrażenie łączy się z doświadczeniem osaczenia i nadmiaru. Wszędzie twarze i sylwetki, zmultiplikowana obecność, pomnożone spojrzenia, ogniskujące się w centrum, w środku pola, w miejscu które zajmują ja. Widz, obserwator. Każdy. Te spojrzenia czegoś ode mnie chcą, potrzebują coś wyjaśnić lub poskarżyć się, wciągnąć mnie do swojej gry. Wyjątkiem w tej mapie osaczających, krzyżujących się linii jest naga postać leżąca w piaskownicy. Wieloformatowy wydruk zajmuje centralną część ekspozycji i całą ścianę. Tytuł pracy nie sugeruje nic konkretnego. Mówi o możliwości i konieczności w kontekście dokonanym (Zdarzyć się mogło, zdarzyć się musiało). Kobieta wygląda jakby spała, ale kto śpi bezpiecznie w takich warunkach? Więc może nie śpi, tylko nie żyje. Układ portretowanego ciała sugeruje policyjne archiwa z wizji lokalnych. Kontekst całej ekspozycji wspiera to przeczucie.
W jakiś sensie jestem wdzięczny tej dziewczynie z/w piaskownicy. Że nic już ode mnie nie chce
i nie wymaga. Że ukryła się ze swoją tajemnicę pod zamkniętymi powiekami. Ale w gruncie rzeczy mam wrażenie, że wszystkie pozostałe spojrzenia chcą właśnie tego samego: stać się nagością.
Ważnym elementem tej ekspozycji jest właśnie ogniskowanie. Cykl „Ten dzień każdy zapamięta inaczej”, na który składają się zdjęcia polaroidowe, służy właśnie ukazaniu rozproszenia, wielości – za którą oczywiście przemawia każde poszczególne istnienie. Technika wydaje się idealna – nic bardziej niż polaroid nie wskazuje na doraźność chwili (i spojrzenia, które próbuje ją przebić).
Jest w słynnym „Wielkim pięknie” Paolo Sorrentino scena przedstawiająca artystę performera, który głównemu bohaterowi filmu streszcza swój pomysł na dzieło życia: sfotografować polaroidem każdy dzień od narodzenia aż po śmierć. Panowie stoją w antycznych ruinach przypominających rondo i oglądają tableaux z tysiącami zdjęć przedstawiających jedną i tę samą osobę, sfotografowaną o tej samej porze dnia. Andrzejewska również tworzy taką panoramę portretów, tyle że dotyczy ona różnych osób – co oczywiście ma być argumentem za wielością doświadczenia będącego przedmiotem wystawy. A ponadto panorama jest częścią struktury. Przechodzimy bowiem od anonimowej wielości do przestrzeni bardziej zindywidualizowanych (cykl „Skąd się biorą dzieci złe” trochę przypomina prace Zofii Rydet z okresu, w którym tworzyła „Świat uczuć i wyobraźni”), multiplikacje jednego portretu/ osobowości („The Familly”, logiczna kontynuacja; wciąż wielość) do poszczególnych, intymnych emanacji. Radykalną intymnością
i indywiduacją w tym kontekście jest słowo. Opowieść. Ostatni cykl wystawy zatytułowany „Chcę ci powiedzieć”, łączy ze sobą niczym niezaburzony, morficzny kadr, portret postaci –
z tekstem (również spersonalizowanym, ponieważ napisanym ręcznie).
„Chcę ci powiedzieć” to cykl określający sposoby wyjścia z klaustrofobicznego milczenia, w którym tkwi „ja” uwięzione w przypisanej mu roli. I z poczucia wstydu, który – jak rozumiem – z nią się kojarzy. Wstydu, który wiąże się z doświadczeniem poniżenia, z przeświadczeniem, że człowieczeństwo się wykuwa w trakcie socjalizacji, że bycie kimś nie jest dane od ręki. Trzeba na nie zasłużyć.
Cała wystawa po prostu prezentuje drogę, jaką trzeba pokonać, żeby wydobyć się
z doświadczenie zbiorowego, bezrozumnej, ślepo powtarzanej klątwy (która ma jednak silne umocowanie historyczne i unifikujący, znamionujący charakter) ku świadomemu przeżyciu
i nazwaniu.
Nie wiem, czy Andrzejewska odpowiedziała na pytanie. Ale jeśli ono miało charakter retoryczny – przecież wcale nie musiała.