
Wszystko minie. Rzecz o cierpliwości i przemianie
Małgorzata Malinowska-Klimek w swoim tekście o malarstwie Zbigniewa Blukacza napisała – między innymi ważnym spostrzeżeniami – że artysta nie stosuje mocnych i łatwych efektów,
w sposób cierpliwy i przemyślany buduje plamy barwne.
Zwróciła moją uwagę owa „cierpliwość”, którą Klimek przeciwstawiała „efektowi instagrama” przede wszystkim dlatego, że wiąże się ona w moim odczuciu z doświadczeniem i praktyką medytacji. A takie prace zebrane na wystawie „Na osobności” są w istocie: wielkoformatowe, przestrzenne, rytmiczne, raczej stonowane i chromatyczne niż kontrastowe. Obcowanie z nimi wytwarza więc pewien rodzaj medytacyjnego wyciszenia. Tak jest przynajmniej w części wystawy zebranej w Galerii Miasta Ogrodów. W drugiej, w Galerii 5 – rozgrywa się nieco inna historia. Bardziej narracyjna i dynamiczna. Rodzinna i symboliczna.
Zaraz się jednak poprawiam. Patrząc i pisząc, na co patrzę. Budowanie cierpliwe plamy barwnej
to nie jest to samo co cierpliwość medytacyjna. I owszem, możemy poczuć się mali i trochę zagubieni w perspektywach, które się otwierają przed nami – lub odwrotnie – w braku perspektywy, ponieważ akurat jesteśmy zamknięci w klaustrofobicznym gąszczu gałęzi, konarów, cierni i nie ma przed nami żadnych widoków. Ale już czerpanie owej przyjemności płynącej z poczucia spokoju i harmonii wcale nie jest oczywiste. Bo pejzaże Blukacza już nie są cierpliwe,
nie są cierpliwie statyczne. Widać na nich nawet pewną nerwowość. Ruch. Być może nawet nie rytmiczny, nie od linijki, ale chaotyczny – bo wskazujący na nieustanną przemianę w przyrodzie. Ruch życia. Przemianę o charakterze dzikim i naturalnym i regulowaną, kontrolowaną przez człowieka (płodozmian).
Pejzaże dialogizują z polską tradycją realizmu (np. Chełmoński) , z tradycjami europejskimi
(W. Turner i C.D. Friedrich; przy czym w obrazach Blukacza samotni bohaterzy malarskiej opowieści zostają przesunięci względem pierwowzorów. Żeby nie było niedomówień: poza nami, którzy patrzymy w bezkresną otchłań, nie ma tu nikogo), ale też dekonstruują same siebie, tzn. iluzję, jaką stwarzają sztuki wizualne. Blukacz czasem umieszcza na płaszczyźnie kontrastową plamę barwną, datę, słowo – jakby pisane niewprawną ręka, pospiesznie jak graficiarz amator i mam wrażenie, że na ten pejzaż spoglądam przez jakieś medium: pleksi albo zabrudzoną szybę pociągu. I właściwie jest to rodzaj palimpsestu – gdzie wyłaniają się różne warstwy wizualne, różne komunikaty. A jednocześnie to medium stwarza właśnie wrażenie umowności, ponieważ skupiamy się właśnie na tej ingerencji, która nie jest trójwymiarowa. Niewykluczone, że Blukacz tym gestem, ową ingerencją chce nam powiedzieć jeszcze jedno: malarstwo też nigdy nie jest działaniem zakończonym. Tu też ma miejsce nieustanna przemiana. Jak w przyrodzie, którą próbuje opisać.
Co mnie dodatkowo w tych pejzażach i zamkniętych przestrzeniach ujmuje – choć w zasadzie powinienem powiedzieć, emocjonuje – to fakt, że mimo rozmiarów obrazów, form w nich przedstawionych, ich obfitości i gęstości jest to malarstwo, które charakteryzuje lekkość (jest to oczywiste tam, gdzie Blukacz stosuje laserunek i nieskonasycone, pastelowy barwy); czasem mam wrażenie, że razem w wiatrem, który unosi firankę, odleci również płótno, które ją przedstawia a fiołkowe ściany, na tle których ledwie zaznaczona jest rama okienna i fotel (dwie, trzy kreski), rozpadną się na atomy.
Jeśli pejzaże Blukacza wskazują, czy też zapatrują się w realistyczną polską tradycję malarską (np. wspomnianego już wyżej Chełmońskiego), to „rodzinne” figuralne malarstwo wiele zawdzięcza symbolizmowi (Mehofer). Chociaż jest to zarazem oczywiste uproszczenie – ponieważ Blukacz nie tylko rodzinie poświęca tę cześć wystawy, a same obrazy wiele również zawdzięczają innym tradycjom: postimpresjonizmowi i ekspresjonizmowi, czy może nawet koloryzmowi. Ale dobrze, odkładamy wszystkie -izmy na bok i margines, interesuje nas tylko to, co dane bezpośrednio.
Niemal wszystkie obrazy zebrane w Galerii 5 są zbudowane na bardzo silnych kontrastach, są silnie „emocjonalne”, nie ma tu tego uspokojenia i harmonii, które charakteryzowały pejzaże. Barwy i formy niemal atakują. Drgają i pulsują, jakby chodziło o emocjonalną sejsmografię. Czasem Zbigniew Blukacz tworzy różne wariacje na temat jednego tematu i komponuje prace
w charakterze dyptyku i tryptyku. Osoby są ujęte bez dbałości o szczegóły, niespersonalizowane
i wyglądają jak postaci ze starych fotografii ujęte w procesie blaknięcia, tracenia kontrastu
i fizykalnych form. Bardziej materialne okazują się meble, puste, opuszczone przez tych, którzy jeszcze przed chwilą przy nich, na nich siedzieli (stoły, krzesła). I jakoś ta organiczna melancholia współgra z przyrodniczym przepychem, barokową wybujałością roślinnych form. Nie wiem jak, ale współgra. Może wiem, tylko boję się tę wiedzę nazwać. I zastanawiam się, czy to przeczucie jest właśnie tym, o czym autor każdemu z nas chce powiedzieć coś „na osobności”? Jak mógłby brzmieć taki komunikat? Na przykład tak: „Wszystko minie, bo podlega przemianie. Obrazy zostaną trochę dłużej niż meble po nas, a może krócej. Ale wszystko minie. Potrzeba tylko trochę cierpliwości”.