RĘKA BOGA
Trzy dni święta bluesa w Katowicach. Święta, na które wcale nie złożyły się wydarzenia kameralne czy klubowe (nie żebym oceniał je negatywnie), ale regularne koncerty na pełne widownie i komplet w Spodku. Święta, na które Śląsk w pełni zasługuje, bo właśnie na Śląsku istnieje najdłuższy szlak bluesowy; blues jest dla Śląska (czy też Śląsk dla bluesa) tym, czym Orlean dla jazzu czy też Jamajka dla reggae.
Oczywiście ten szlak kiedyś składał się z licznych punktów i wydarzeń właśnie kameralnych – poza Rawą Blues w Spodku miał do dyspozycji tylko kluby (np. Kwadraty, Leśniczówka, Puls, Kocynder) – dzisiaj istnieje w postaci scentralizowanej formy pamięci. Żywej pamięci oczywiście, czego dowodem jest liczba wykonawców kultywujących tę pamięć i ilość aranżacji. Blues jak jazz potrzebuje przepływu, tlenu i fluidów, serca nade wszystko, entuzjazmu, improwizacji. Scena wszystko weryfikuje. Na scenie nic nie da się ukryć.
Można powiedzieć, że wszystkie szlaki śląskiego bluesa od pierwszej edycji dowodzą, że niczego z powyższych nie brakuje. Wydarzenie stale się rozwija, oscyluje, zmienia formułę. Jesień 2022 roku, bluesowy październik został ułożony tak, żeby trzy wydarzenia muzyczne – Koncert specjalny Sebastiana Riedla i jego gości, koncert finałowy SŚB „Poznaliśmy ich po czarnym kapeluszu” oraz jubileuszowa 40 edycja Rawa Blues Festiwalu odbyły się jedno po drugim, w jeden weekend. Dwa pierwsze koncerty były w pewien sposób bliźniacze, łączyło je decorum, oczywiście sam blues oraz częściowo muzycy i instrumentaliści – zarówno gospodarze, jak i zaproszeni goście (m.in. Max Ziobro, Andrzej Stagraczyński, Bastek Riedel czy Piotr Cugowski). Dzieliła natomiast dynamika. Czwartkowy „Riedlowy” wieczór był bardziej statyczny, gitarzyści Darek Kozakiewicz, Piotr Nalepa, Bartek Miarka, Marek Radula czy Jurek Styczyński grzecznie sobie riffowali i solówkowali siedząc na krzesłach ustawionych w rzędzie przodem do sceny, repertuar również skłaniał bardziej do refleksji, zadumy, raczej kołysał, niż pobudzał. „Modlitwa” (Cugowski, Kielak), „Wiktoria” (z kwartetem smyczkowym), „Gdy patrzę w twoją twarz”, „Wszystkie winy” – oto próbka z ponad dwugodzinnego koncertu. Sporo nowego pojawiło się w tych aranżacjach solowego debiutu Riedla, Cree – z nowej płyty, w coverach (m.in. Claptona) – ale tak się przecież dzieje na każdym live (a może wcale nie, może dotyczy to tylko bluesa?). Poza wymienionymi muzykami Riedlowi towarzyszyli Piotr Kupicha, Józef Skrzek, kwartet smyczkowy Piotra Steczka.
Piątek już w pełni należał do projektu Szlak Śląskiego Bluesa, który w tym roku wizualizował świetny plakat Marty Kacprzak, graficzki z Trójmiasta, z którą SŚB współpracuje już od lat oraz tytuł znanego utworu Dżemu (nieco zmodyfikowanego na użytek wieloosobowego tribute) „Poznaliśmy ich po czarnym kapeluszu”. Plakat naprawdę robi wrażenie, jest utrzymany w ciemnych chromatycznych brązach, świetnie oddając nastrój sceniczny, zaś nasi bohaterowie – Rysiek Riedel, Andrzej Urny, Jerzy „Kawa” Kawalec, specjaliści od gitar i wokalu nie ujawniają twarzy (Riedel nieco siebie sugeruje), tworzą na nim jakiś triumwirat cieni. Oczywiście w kapeluszach. Albowiem wszyscy przeszli już na tamtą stronę (Urny jako ostatni z tej trójki we wrześniu ubiegłego roku). SŚB na swoim profilu w jednym z pierwszych postów lansujących wydarzenie napisał: Na przełomie lat 80. i 90. po Śląsku muzycznie „grasowała” grupa trzech przyjaciół w czarnych kapeluszach. Wystarczyło jedno spojrzenie na każdego z nich i od razu było wiadomo, z kim mamy do czynienia. Każdy był wirtuozem swojego instrumentu — głosu, gitary i basu. Każdy zawsze uśmiechnięty, przyjazny i lubiany. Każdy w swojej karierze był częścią topowych polskich zespołów, jak Dżem, Krzak czy Perfect, ale każdy uwielbiał też granie w śląskich klubach z przyjaciółmi. Często spontanicznie, często przez całą noc, ale zawsze z sercem i pełnym zaangażowaniem.
Wiedzieli o tym i ci, którzy stworzyli w mediach ten krótki spot i ci, którzy przyszli na piątkowy koncert. W każdym razie mnie się jeszcze nie zdarzyło, żebym w sali koncertowej – nawet podczas wielkich wydarzeń muzycznych – nie znalazł wolnego miejsca. Ten tribute, zdaje się, przerósł najśmielsze wyobrażenia o sobie. Podpierałem w związku z tym ścianę w najmniej dogodnym miejscu, poza obszarem nakierowanego dźwięku, tam, gdzie dźwięk odbija się, a nie tworzy polifonie i dobrze słyszy się wokal. Rozpoznawałem nuty i dźwięki (choć zagłuszały je dwie perkusje) i oczywiście wczuwałem się w rytmy rocka i bluesa, w atmosferę tego wydarzenia. Jan Gałach w tym roku usunął się nieco w cień – i muzyczny i konferansjeryjny, zapowiadał krótko coraz to nowych gości – a przez scenę przewinęło się naprawdę multum gości: Riedel, Rzepa, Mirek, Sygotowicz, Tyszka, Drapała, Pietras, Cugowski, Vito Bambino, Waglewski, Fedyniszyn (to chyba nie wszyscy, ale tyle zapamiętałem), wiele znakomitych aranżacji Cree, Perfectu, Dżemu, Krzak, a także coverów, m.in. Led Zeppelin, Tiny Turner czy The Beatles (na zakończenie ponad 2-godzinnego koncertu).
W tym roku stało się ze mną coś nieoczekiwanego – zważywszy na przyzwyczajenia oraz lokację – mniejszą uwagę zwracałem na wykonania, tradycję tych wykonań, ogólną atmosferę wydarzenia (cóż można więcej powiedzieć: to było coś, co przeżywa się tylko na świetnych koncertach, energia wspólnotowa, żywioł, entuzjazm), mniejszą wagę przywiązywałem do nostalgicznego rozdźwięku między scentralizowaną formą pamięci a wydarzeniami, które się do niej odwołują. Otóż wpadłem w jakiś estetyczny korkociąg. W muzyczny wir, który generowały nie tyle dźwięki znane i rozpoznane, ile to, co wytwarzało się między jedną gitarą i drugą, między basem i solówkami, klawiszami i synkopowanym żarliwym rytmem perkusji. To jest dokładnie ta różnica, którą się zauważa między odsłuchem materiału nagranego w studio a żywiołem live’u. Pojawia się jakaś nieznana energia, kreatywność, współbrzmienie w najbardziej karkołomnych pasażach i improwizacjach. Jeśli jedna ręka Boga należała do Diego Maradony (można polemizować), druga bezsprzecznie należy do bluesa.
Radek Kobierski
Fot. Robert Zembrzycki / Poznaliśmy ich po czarnym kapeluszu