DWUBÓJ WRZEŚNIOWY

O tegorocznych edycjach Kocham Katowice i Motocyklowego Zakończenia Lata

Lato nam się skróciło w tym roku o kilka dni, może nawet o więcej niż tydzień, oczywiście symbolicznie i wyłącznie dla motocyklistów. Tu i ówdzie w Polsce odbyły się już pożegnania sezonu. W Katowicach dzień pożegnania przyłączył się nieco do święta nieruchomego - urodzin Katowic. Nie mogę sobie teraz przypomnieć, czy w ogóle w latach pandemicznych impreza się odbywała (choć sezony oczywiście trwały niezależnie od obostrzeń). Chyba nie. Dopiero ten rok można nazwać w pełni otwartym rokiem powrotu do grafików i idei.

Obie wrześniowe imprezy odbyły się w tym samym miejscu – w Parku Leśnym na Muchowcu. Dawno już wybrzmiały koncerty OFF Festivalu, zniknęły jego ostatnie echa, wygniecione trawy się podniosły, ptaki i weekendowicze wrócili na swoje miejsca. Jeszcze godzinę przed pierwszym występem na scenie urodzinowej nic nie zapowiadało święta, oczywiście poza sceną i dość długim rzędem foodtrucków. Ot, pojedyncze grupki osób spacerujących uliczkami, rowerzyści, jakaś wykupiona impreza w barze Śmigło, w którym kapela okolicznościowa wykonywała polskie evergreeny „Jedzie pociąg z daleka” czy „Ostatni raz zatańczysz ze mną”.

Po szesnastej wystartował program suportowy – jeśli uznać, że głównym wydarzeniem dnia miał być multi-koncert poprowadzony przez Brodkę i Vito Bambino – trzy występy laureatów projektu Dzielnica Brzmi Dobrze. Jeśli uznać, powtarzam. Dla mnie, a w momencie, kiedy piszę relację, mam już całe wydarzenie zapisane w pamięci, występy Ferbi NTE, Fuck the Fractals i Loży Masorza były zupełnie równorzędne, a nawet momentami bijące na głowę wydarzenie główne. Nie tylko muzycznie, ale też „substancjalnie”. Otóż nikt tu się nie zajmował konferansjerką, nie zapraszał na scenę kolejnych gości. Zespoły po prostu grały z energią, na pełnej parze. Substancja muzyczna była totalnie zagęszczona. Jeszcze Ferbi NTE grał dla kilku rozrzuconych grupek słuchaczy, ale już Fuck the Fractals ściągnął pokaźną liczbę osób, a postmodernistyczno-śląska Loża z jej rozgadanym i rozśpiewanym frontmanem ściągnęła ostatnich maruderów spod parasoli z piwem. Słuchałem tej trójki podczas przesłuchań, ale wówczas grali tylko dwa konkursowe utwory, nie mając na dodatek tak dobrego nagłośnienia. Na Muchowcu prezentowali się znakomicie, pełnokrwiście, w pełni zawodowo. I piszę to wcale nie będąc znawcą ani nawet piewcą rapu czy hip-hopu.

Jak się należało spodziewać tłumy pojawiły się dopiero na Brodce i Vito Bambino. I to pomimo meczu w Spodku i pogarszającej się pogody. Zapachy z foodtrucków – grillowane chipsy, tacos, oki ramen, quesadillas, pad thai curry, burgerownie – wszystko to zaczęło się mieszać w jeden postmodernistyczny zapachowy kocioł. Brodka wykonała utwory od albumu Granda po najnowszy singiel Sadza. Wykonywała własne kompozycje i covery, czasem prócz mikrofonu towarzyszyła jej gitara. Nie wszyscy zaproszeni goście Brodki i Vito Bambino przyjechali na urodzinowy koncert, ale zdaje się, że publiczności ten fakt nie wcale nie przeszkadzał. Mnie również (może poza brakiem Ewy Bem; jestem jednak z pokolenia, które niekoniecznie kojarzy Rosalie, Igo czy Natalię Szroeder). Moje zastrzeżenie – tak jak w przypadku ostatnich urodzin z Zalewskim jako głównym rozgrywającym – jest strukturalne. Pomysł, żeby jeden wykonawca w zasadzie zgarnął całą pulę wieczoru od czasu do czas tylko udostępniając na kilka minut scenę dla gościa/gościni, którzy i tak ginęli w aranżu pracującym pod gwiazdę dnia, jest delikatnie mówiąc, nietrafiony. Ma znaczenie wyłącznie PR-owe a nie muzyczne. I jest trochę nie fair wobec artystów wielkiego formatu (Bem, Fox, Hołdys, Rojek).

Nieco inny charakter miał dzień następny na Muchowcu. Między innym dlatego, że pogoda nie dawała żadnych nadziei na przebłyski słońca – co najwyżej na krótkie momenty bezdeszczowe. Motocyklowe Zakończenie Lata było trochę cieniem samego siebie sprzed lat. Mocno punkowe El.Pank.El zagrało jeszcze w lepszych warunkach (bardzo dobry koncert; wokal i teksty nawiązujące do najlepszej tradycji punkowej i zimnej fali), ale TSA musiało już rozgonić chmury i rozgrzać atmosferę, bo silniki ustawionych w rzędzie Hond, Yamah, Intruderów i Harleyów już nieco ostygły, a siodła i kanapy, kufry i owiewki zaczął zmywać deszcz. Na łące błoto, na ulicach parasole, motocykliści w klasycznych skórach i nowoczesnych kombinezonach gdzieś z boku, pomiędzy decyzją o kontynuowaniu zlotu a decyzją o odwrocie. Wszystko, co najlepsze muzycznie zaczęło się na El.Pank.El i zakończyło na koncercie okrojonego TSA i występie Luxtorpedy, nawet jeśli to Big Cyc wygenerował większą publikę. Co mnie osobiście wcale nie dziwiło – wracam tu do zasygnalizowanej wcześniej różnicy między działaniem PR-owym a muzyczną jakością.

TSA/Michalski/Niekrasz/Kapłon zaczęli od ballady 51 z debiutanckiego Live z 82 roku. Do dziś pamiętam tekst utworu:„Idąc cmentarną aleją szukam Ciebie przyjacielu / Odszedłeś, bo byłeś słaby jak liść”[…] Już nikogo nie dręczą nasz mdłe spojrzenia / Dziś jesteśmy wreszcie sami w ten listopadowy wieczór” - świetne frazy basowe i riffy gitary solowej, umiejętny balans między nastrojem ballady a mocniejszym brzmieniem. Potem posypały się kolejne przeboje: „Na co cię stać”, „Maratończyk”, „Ostatni pociąg”, „Heavy metal świat”.
Ruszyłem się w końcu z ulicy, spod barierek pod scenę, żeby poczuć flow, w grupie, wspólnotowo. Światła dnia powoli gasły, gdzieś w środku młodzi (albowiem dla dobrej muzyki nie ma granic metrykalnych) zaczęli pogo. Pomyślałem w jednej chwili o wszystkich dawnych koncertach, w Spodku i w plenerze, o Woodstocku i Jarocinie (a nawet o Live Aid), o wielkiej energii społecznej, o kontrkulturze i oporze wobec systemu – kilka lat temu w tym samym dokładnie miejscu (punktowo) przeżywałem dokładnie to samo podczas koncertu Patti Smith – i mieszały się we mnie różne skrajne emocje. Jakiś sentyment do tamtej głębokiej, ale i naiwnej wiary w inny porządek społeczny i zgorzknienie wynikające z pożegnania z naiwnością i iluzjami. Oczywiście odzew na kontrystemowość Patti Smith był silniejszy – nawet jeśli sama została trochę wchłonięta przez showbiz – niż ewentualny odzew na koncercie TSA mógłby być. A może tylko tak mi się zdawało?

Radek Kobierski


Powrót