Jedna scena i pół
Tegoroczna Inwazja była zaledwie cieniem ubiegłorocznej. Gwoli ścisłości należy dodać, że cieniem okazał się budżet imprezy pomyślanej i zrealizowanej w 2015 roku z wielkim rozmachem. W tym roku Inwazja Sztukmistrzów mogła liczyć na jedyne dziewięć procent z całej zeszłorocznej puli, ale gdyby przyjrzeć się zestawieniom dotacji MKiDN (Śląsk został potraktowany bardziej niż obcesowo) ten wyrok w sumie nie dziwi. Trzeba jednak przyznać, że nienaruszony budżet i tak nie wygrałby z pogodą. Trudno wyobrazić sobie powtórki parady trup teatralnych w strugach deszczu i momentami – w przejmującym zimnie. Dotyczy to także występów ulicznych, do których przecież odwołuje się cała idea lipcowego widowiska.
Niestety jeśli doszło do jakiejkolwiek inwazji, to PR-owej. Pisano bowiem o trzech scenach, kolorowych korowodach i ekscytujących propozycjach, tymczasem pochody zaliczył Marsz Autonomii i grupa kibiców eskortowana przez policję (jak na złość szli właśnie Korfantego), a zamiast trzech scen mieliśmy jedną i pół. Główną przy teatrze Wyspiańskiego i instalację Fundacji Sztukmistrze z Lublina przy magistracie, gdzie z poślizgiem, niemal dosłownym, odegrano taniec ognia czyli Szafę Show.
Nie było łatwo. „Kuglarze” Teatru Gry i Ludzie, czyli wskrzeszona opowieść o średniowiecznym teatrze wędrownym przedstawiona jeszcze na suchej powierzchni i w zgodzie z realiami – nienagłośniona – docierała tylko do widzów, którzy ulokowali się na wprost widowiska. W drugim, trzecim rzędzie i z boku słychać było tylko krzyki, aklamację oraz cały ten niewerbalny i emocjonalny zgiełk, bez którego spektakl średniowieczny nie byłby sobą. Potem zaczęło padać, więc słyszeliśmy deszcz bębniący o parasole, a jeszcze później gastronomia uruchomiła konkurencyjną ścieżkę dźwiękową. Zastanawiałem się, dlaczego ktoś nie pomyślał, żeby parasole umieścić na wprost sceny (tym bardziej, że prognozowano upadek pogody) i dlaczego nikt nie dogadał się z właścicielami food trucków przy Skarbku, ale też co zrobić z moknącym aparatem i czy jest sens maszerować do kata na Staromiejską. Darek Wiktorowicz nalegał, że warto iść, więc poszedłem i okazało się, że kat posiada tylko dyby i topór, a dodatkowo kuleje na lewą nogę (nie wiem, czy to też rekonstrukcja czy realny problem). Pożytek z niesłyszenia kwestii aktorskich i niemożliwości wykonywania zdjęć gdzie indziej niż pod parasolem jest taki, że człowiek szuka sobie innego zajęcia, więc skupiłem się na życiu poza kuglarskim taborem, na tyłach sceny, gdzie aktorzy pospiesznie zmieniają swoje kreacje, dopinają luki w scenariuszu, kompulsywnie płuczą usta z płynów łatwopalnych i na krótką chwilę ujawniają prawdziwą, nieaktorską twarz. Kiedy znikają z tych twarzy wszystkie zagrane role, miny i emocje. Za wyjątkiem jednej – jakiejś tragicznej, nieironicznej powagi. I zmęczenia. I właśnie w tym momencie przyszło mi na myśl, że byłby to naprawdę niezły koncept. Spektakl na scenie obrotowej, na której zagrano by to, co dzieje się również po zdjęciu maski. Drugie, „prawdziwe” życie aktora za kulisami. Jeśli ktoś myśli, że aktor „jarmarczny”, „kuglarz” życie przeżywa w sposób mniej dramatyczny niż najbardziej dramatyczny aktor sceny instytucjonalnej – powiedziałbym, że może okazać się zupełnie odwrotnie.
Jednego Inwazji odmówić nie można. Starała się w warunkach naprawdę paskudnych nie tracić teatralnego ducha: Dariusz Wiktorowicz przepędzał deszcz (i w końcu mu się udało), Dyrektor Cyrku Ognia okazał się świetnym konferansjerem i miał świetny kontakt z ogniem i dziećmi (wiedział, co robi –entuzjazm zakiełkował właśnie wśród najmłodszej publiczności), nieźle wypadły też „Opowieści wagantów” - drugi spektakl Teatru Gry i Ludzie. Ciekawe było to, że iluzjoniści z Kreators stopniowali napięcie od prostych sztuczek przy użyciu trzech kubków i kogoś z publiczności, po lewitujący stolik, demaskację seansu spirytystycznego i finalny show z uwalnianiem się z kaftanu bezpieczeństwa na bardzo niebezpiecznej wysokości (dwa ostatnie w stylu wielkiego Harryego Houdiniego). Pomijając sam aspekt iluzjonistyczny, widok człowieka zawieszonego do góry nogami, widok sylwetki szamoczącej się ponad dachem teatru przez moment miał w sobie estetyczny potencjał i wyglądał jak artystyczny happening.
Radosław Kobierski
Wrzesień 2016