Spokojnie, to tylko uwertura
Nie wierzcie prognozom pogody w ajfonie. Znowu dałem się wywieźć w pole, a konkretnie do Doliny Trzech Stawów w letnich ciuchach, tymczasem od południa w piątek 12 września nadciągnęły ciemności tak głębokie jak w powieści Andrzejewskiego i Nowym Testamencie (jako że był piątek) wziętych razem. Scena jeszcze pusta, służb wszelakich więcej niż katowiczan gotowych do świętowania muzycznego eventu, gastronomia już liczy straty – wszystkie niezjedzone zapieksy, niewszamane bagietki prosto z elektrycznego pieca, niewypite morze piwa, nieodkapslowaną fritzkolę. Stoję gdzieś na obrzeżu, między płotem lotniska, a namiotem Miasta Ogrodów, w samym centrum krajobrazu przed bitwą. Zdjęcia robię, jakieś armageddonowe, postwojenne, bo na krawędzi pasa lotniczego wrak leży, i w tej kupie niczego brodzą chłopcy, i czegoś szukają, i coś sobie pokazują na ziemi i na niebie; gdyby wykadrować ten obraz, mógłby stać się częścią oblężonego Sarajewa albo ukraińskim polem z resztkami malezyjskiego Boeinga.
Najpierw przychodzi pierwsze, mocne uderzenie (i nie chodzi tu o muzykę), potem już leje, najpierw wiatr przewraca płot i namioty unosi nad głowami jak u Chagalla, potem zalewa dosłownie wszystko, łącznie z konsolami duetu Jóga. Ci faceci grają w najgorszych warunkach, pomiędzy nimi a kilkoma czynnymi parasolami nie ma dosłownie nic – tylko namakająca darń. The Dumplings występują już w łaskawszej aurze i przy czynnym wsparciu widowni – wciąż nie dość licznej (co zaznaczam z systematycznym żalem; z chęcią przeżyłbym znowu coś megawspólnotowego na skalę OFF-a czy Taurona), jak na rangę muzycznego odkrycia roku. Sytuacja – tu nieco wyprzedzę wydarzenia – nie zmieni się diametralnie nawet podczas koncertu Blue Cafe, stanie się to dopiero dzień później podczas ludyczno-biesiadnej nudy pod tytułem „Piersi”.
Pytam się zatem, co się stało z publicznością (pomijając masę przyjezdnych) dwóch wielkich, sierpniowych festiwali? Gdzie oni się podziali? Zła aura dla młodego pokolenia to nie jest pretekst do mitrężenia piątku i soboty na stancjach i w akademikach, repertuar też – przynajmniej w połowie – niekomercyjny, a mimo to ani Nowe Sytuacje, ani Jóga czy The Dumplings nie mogły liczyć nawet na cień zainteresowania sprzed miesiąca. Jedyne komplety dotyczyły katowickich kościołów i Filharmonii Śląskiej, ale też, powiedzmy sobie szczerze, koncerty Barbary Fortuny, Paco Peni z Camerata Silesia (w mniejszym stopniu występ Kayah z Transoriental Orchestra) przyciągają słuchaczy z innej muzycznej przestrzeni i wrażliwości. Chociaż gdyby – jako żywo – przenieść tę publiczność na Muchowiec – też byłaby to garstka ludzi.
Musiałem tedy lawirować. Między sceną na Muchowcu a centrum miasta. Musiałem poświęcić występ Rebeki, żeby usłyszeć u Ewangelików kwartet wokalny, Nowe Sytuacje przegrały z Misa Flamenco – ale dzięki tej dyspozycyjności zyskałem może całościowy obraz; a jeśli nie całościowy obraz to przynajmniej poczucie spełnionego obowiązku. A nawet spełnionej przyjemności. W trzy gniewne dni bowiem zaliczyć świetną elektronikę, korsykański dialog muzyczny (znany mi już skądinąd z występów L’Arpeggiata Christiny Pluhar i Teatru Pieśni Kozła), flamenco na cztery gitary, dwa solowe głosy i chór Camerata Silesia i transkulturową podróż po Bliskim Wschodzie, wschodniej i środkowej Europie w nowych aranżacjach Kayah – to jest coś. Nie żebym jakoś bezkrytycznie powtarzał tu owacje na stojąco – bo ani ten cygański krzyk wolności, świecki przecież na wskroś nie pasował do kościelnych murów (nie tylko chodzi tu o trudną przestrzeń akustyczną) i nie współgrał mi z formą chóralną ani nowy projekt Kayah wcale nie był taki nowy – skoro odgrzewał (nawet jeśli kapitalnie) po raz któryś z rzędu żydowskie i polskie standardy i utwory z płyty „Kayah i Bregović”- ale jednak były to muzyczne wydarzenia. Istotne. Jeśli to tylko uwertura do okrągłej rocznicy, tylko skromne preludium do tego, co przygotowuje miasto za rok, to czekam na ten rok z niecierpliwością.
Radosław Kobierski
Wrzesień 2014
Na zdjęciu: Koncert zespołu Jóga, fot. R. Kobierski