Krzysztof Zalewski na scenie - muzyk trzyma w ręku gitarę i śpiewa do mikrofonu

Sto sześćdziesiąt lat ma się tylko raz

(czyli rzecz o zmianach warty)

Tak brzmi jedno z urodzinowych haseł urychtowanych specjalnie na świąteczną okazję. Żaden mieszkaniec Katowic raczej nie dożyje tej sędziwej liczby, chociaż przyznajmy, że jak na miasto, to niewiele. Może powinniśmy więc świętować przed-miejskość, jakiś obszar czasu ulokowany wcześniej niż prawa miejskie, gdzie stoi już Hotel Welt i parafia ewangelicka i działa Huta Maria
i wcześniej – ku pierwszym koloniom robotniczym rozrzuconym po pustkowiach Piotrowic
i pierwszym osadnikom, którzy nie mieli pojęcia o przemysłowym bogactwie tkwiącym pod powierzchnią pól i łąk.

Z drugiej strony – dla młodych ludzi, którzy coraz intensywniej są w tym mieście widoczni
i zmienią jego identyfikacje – może lepiej, że nie wygląda tak staro i nie ma żenujących nawyków, a Ofelia nie napisze o nim utworu JSD. Kto był na koncercie urodzinowym, ten pamięta, co znaczył ten akronim.

Za ścisły początek świętowania należy chyba uznać wydarzenie ciężkiej wagi. Byk Rafała Olbińskiego stanął na rogu Dworcowej i Dyrekcyjnej, waży w brązie ponad 1.6 tony, powstał
z inicjatywy, która zrodziła się ponad 20 lat temu, kiedy Polska wchodziła do struktur UE (oryginalna grafika do Spiegla pochodzi właśnie z tego czasu) i ma symbolizować siłę, możliwości, jedność regionu, zmieniającą się tożsamość, dynamikę. Głosy w soszialach podzieliły się, bo byk niekoniecznie nam się ze Śląskiem kojarzył, prędzej już koń jako niegdysiejszy wieloetatowy pracownik podziemnych poziomów. Prędzej już Hemingway i jego corridiańskie fascynacje. A i Byk Twardocha i Talarczyka nie taki silny i zgodny (bo przecież ulepiony również z kompleksów). Przyznać jednak trzeba, że Olbiński z tandemem teatralnym, arcyśląskim w swoim pomyśle, koresponduje mocniej niż arena hiszpańska. Tyle że to jest nowy kontekst i niekoniecznie powszechnie znany.

Urodziny Katowic od wielu lat definiuje i określa muzyka, nie tylko dlatego, że miasto należy do sieci UNESCO. To jest cześć nowej tożsamości i nowego definiowania (poza architekturą, projektowaniem i dizajnem, które w równie istotny sposób przebudowują miasto i myślenie o nim).

Tak więc cały aniwersaryjny, świąteczny weekend został rozpisany na kilkanaście koncertów,
w dużej mierze rozgrywających się w Strefie Kultury, ale także na katowickim rynku i w przestrzeniach sakralnych (np. Fratres Arvo Pärta u ewangelików). Pierwszy dzień koncertowy już tym różnił się od poprzednich pierwszych dni w ubiegłych latach, że ściągnął masy widzów
i słuchaczy. Może dlatego, że prognozy na sobotę i niedzielę były niewesołe, może z powodu koncertu Huberta, który okazał się gejmczedżerem tego wieczoru, prawdziwym polem grawitacji dla młodych ludzi z aglomeracji.

W Strefie Kultury byłem już przed występem zespołu Trzeci Tydzień Kwietnia – laureatów konkursu „Kato Gwiazdy”. Nad małą sceną zawisł zielony neon „Katowice” od Dominika Tokarskiego
i uformowała się pierwsza widownia. Parkomaty zostały obwiązane czarną folią ze streczu, co chyba najlepiej oddawało wycofanie się miasta z praw i grawitacji miejskich i oddanie tego obszaru innym rytmom, archaicznym i anarchicznym. W strefie relaksu nadawało już radio 357, platforma Tyskiego z kolejnym neonem Przejdźmy na ty zapraszała do trunków i zwierzeń, pod parasolami jeszcze hulał wiatr, food tracki działały bez oblężeń.

Z kolei pod dużą sceną pojawił się wóz z wysięgnikiem, na platformie stał facet z długą, siwą brodą, którą mierzwił wiatr, wyglądał zupełnie jak Billy Gibbons z ZZ Top, ktoś wspinał się po relingach. Na scenie małej pojawiła się szóstka dziewczyn w białych koszulach i gitarzysta, który miał czuwać nad solówkami, zajęli swoje wiosła, perkusje i klawisze i zaczęli od coverów Grzegorza Ciechowskiego i Perfektu, po czym TTK przedstawił autorski Manifest dowolności – z dobrym tekstem i solówkami w finale i konkursowy cover Męskiego Grania, którym zdobyli jury konkursu „Kato Gwiazdy” (w coverze pojawił się miękki i niski wokal dziewczyny instrumentów klawiszowych, moim zdaniem zespół powinien częściej z niego korzystać). TTK miał w sobie wszystko, co wstępujące na scenę bandy, autentyczność, odrobinę nieporadności przed mikrofonem, energię, która jeszcze nie rozpoznała swoich możliwości.

W miarę upływu dnia i wieczoru scena rozbrzmiewała coraz to innym pomysłem na muzykę, a na parking strefowy schodziła coraz liczniejsza publiczność. Dominowała nastoletniość, ale i piękni dwudziestoletni, burgundowe trykoty i bluzy z nadrukiem „Jestem daleko od domu”.

El Punk El zagrali energetyczny punk rock zmaglowany z tradycjami Zimnej Fali, było trochę martyrologii solidarnościowej i militariów, męskiego ego (chociaż polityczna tożsamość wokalisty jakoś kłóciła mi się z Jankiem Wiśniewskim, który padł) i dyskretnego ageizmu, którym co niektórzy próbują ugrać jakieś profity symboliczne dla siebie (pisaliśmy piosenki, kiedy was jeszcze nie było na świecie (sic!). Atmosferę dla young adults zrobiła dopiero Ofelia, ale też musiała się napracować, niełatwo było przekonać publiczność, która przyszła na występ Huberta. Miałem wrażenie, że gdzieś już te piosenki słyszałem, gdzieś u sióstr Wrońskich i ich epigonek, gdzieś nawet ta maniera wokalna już tkwiła w pamięci koncertowej, odsłuchowej. Zespół budował cierpliwie tło dla wokalu Igi Krefft, która zaczęła koncert od utworu ch* film, później usłyszeliśmy jeszcze m.in. Simsy, Nigdy nie zakocham się i ów słynny JSD, obdarzony jeszcze dodatkowym, czerstwym komentarzem, którym oberwali – jak sądzę – wszyscy od czterdziestki w górę. Ageizm (el Punk el) za ageizm. Przy czym Iga Krefft raczej niczego nie pseudonimowała i nie woalowała; mówiła wprost, co sądzi o facetach za smugą cienia. Ci zaś,
w liczbie nader nielicznej snuli się na tyłach parkingów zupełnie zdezorientowani.

Przyznam się bez bicia, że finałowy koncert Huberta zaskoczył mnie wielokrotnie. Nie muzycznie, bo to nie moja pieśń. TikTok to również nie moja bajka. Raczej więc fizjologicznie i socjologicznie. Po pierwsze przez pierwsze piętnaście czy dwadzieścia minut nie widziałem, kto rapuje, z kim rapuje i co rapuje – Hubert ukrywał się za światłami i cieniami, za kłębami pary, pojawił się na chwilę kobiecy wokal, ale wokalistka oczywiście również była niewidoczna. Wrzask pokoleniowy był tantryczny, ścisk był epicki, skandowanie refrenów i nawet całych partii tekstu obowiązkowe. W tłumie czułem się, jak kula flipperowa odbijana przez nadpobudliwego gracza. Pomyślałbym, że pora umierać i byłaby to myśl właśnie dziaderska i wcale nie egzotyczna, gdyby nie fakt, że
w tym samym momencie dotarło do mnie, że przecież (muzyczna) kultura oporu, w jakiej my się wychowaliśmy, nie zmieniła świata. Oni otrzymali ten świat, z którego my się wycofaliśmy
w stanie zniszczenia. I teraz oto zetki i alfy – jakkolwiek ich nazwać – już nie wierzą w żadne manifesty i ceremonie i protesty, sentyment jeszcze im nie grozi, bo są za młodzi na to, więc liczy się fun. Moment. Liczy się życie, ciało i przygody ciała. Raczej nikt nie będzie wyciągał konsekwencji (ich życie również nie będzie), bo czasu jest za mało.

Jest później niż myślisz, głosi jedno z mocniejszych przebudzonych haseł współczesności.

Dlatego tego pokolenia już nie zobaczyliśmy dzień później en masse. Ani na rynku katowickim ani pod dużą sceną (mała została w nocy rozebrana; został tylko neon). Dla nich Dżem, Coma czy Organek (nawet nieco młodsze Hengelo) to paleontologia. Ale też drugi dzień pokazał prawdziwą siłę frekwencyjną tego święta. Odkąd w Strefie Kultury bywam na koncertach urodzinowych, nie widziałem jeszcze tak licznej widowni. Nie słuchałem również nigdy na koncertach urodzinowych Dżemu. I niejeden komentarz potwierdzał zdziwienie tym faktem. Może dlatego Bastek Riedel
i spółka wystąpili aż dwa razy? Żeby choć trochę nadrobić to niedopatrzenie? Jeden z tych występów miał szansę stać się wydarzeniem niezwykłym, chociaż jak zauważył prezydent Katowic Marci Krupa podczas przemowy pod Teatrem Wyspiańskiego, Wrocław już pomysł wspólnego grania (Wrocław Hendrix w ramach Thanks Jimi Festival) ogarnia od kilku lat, ale Katowice zrobią to inaczej, po swojemu, bo przecież mają Dżem. Jak wieść niesie, na wspólne koncertowanie zgłosiło akces 300 gitar, w większości akustycznych. Nie jestem pewien, czy aż 300 gitar udało się w podróż wehikułem czasu, myślę, że mogła to być okolica stawki. W każdym razie wszystkie kostki zostały rozdane. Sebastian Riedel z Benem i Adamem Otrębami, Jurkiem Styczyńskim, Borzuckim i Szczerbińskim zagrali na rozgrzewkę dwa wielkiego przeboje Paw
i Czerwony jak cegła. Już podczas tego drugiego niektórzy gitarzyści zestroili się z akordami
a nawet solówkami Styczyńskiego, więc siłą rzeczy moje nadzieje na prawykonanie hymnu Dżemu w takiej sile, były ogromne.

Ale właśnie w tym momencie coś z tym pomysłem, z piękną ideą nie wypaliło. Dżem zagrał na pełnej parze, na głos i na wszystkie głośniki, w zasadzie nie dopuszczając do głosu gości, którzy się zebrali pod sceną. Byłem przekonany, że będzie to wykonanie wspólne, symetryczne, być może nawet w pełni akustyczne i unplugged. Przecież to właśnie gitarzyści i gitarzystki zebrani pod teatrem, przed sceną mieli być słyszalni. To miał być mini jam-session na 300 akordów, na 300 pudeł rezonansowych, a nie rozgrzane od natężenia piece zespołu. Tym bardziej, że przecież zespół kilka godzin później miał zagrać główny koncert na dużej scenie. Po tym, jak odsłonił swoją gwiazdę na Staromiejskiej przed Kato Blues Faces. Jeden z tych koncertów, które się będzie pamiętać. Jeśli się również pamięta, że Dżem w dużej mierze stworzyły właśnie występy na żywo
i spotkania z publicznością.

Sobota była w ogóle dniem, w którym muzycznie działo się wiele znaczącego. Hengelo i Organek zagrali swoje – świetnie skomponowaną, odjazdową, rock’n’rollową muzykę. Hengelo raczej grzecznie, Organek z pełną sceniczną energią (chociaż również muszę przyznać, że młode Hengelo jest bardziej zróżnicowane kompozycyjnie niż zespół, który buja się na scenach od dekady). Wszystkie dłuższe i krótsze przerwy potrzebne do przeinstalowania instrumentów i elektroniki wypełniały sety Jacka Sienkiewicza, połowy tandemu Kwiat Jabłoni.

Kolejnej nie mojej baśni (zamiast showmanów wolę frontmanów z krwi i kości), Zalewskiemu nie poświęciłbym więcej miejsca, ale akurat tego dnia pożenił chyba wszystkie współczesne gatunki muzyczne w jeden barwny patchwork i to było interesujące. Na plus dodaję również jego zaangażowanie polityczne – bo Zalewski zawsze był po właściwej stronie i wspierał tych, których mieliły polityczne i historyczne tryby. Być może założenie na siebie flagi palestyńskiej i podwójnie wyskandowane „Free Palestine” zgubi się gdzieś w komercyjnych natłoku znaków, komunikatów
i informacji. Ale może, kiedy robi to showman właśnie, ma to sens i dociera dalej niż klasyczne media? Trochę mi ten gest przypomniał koncert Patti Smith na OFF-ie przed dziesięciu laty: Artystka również wspominała ofiary bombardowań; mijała wtedy okrągła 70. rocznica zrzucenia amerykańskiej bomby atomowej na Nagasaki.

Niedziela należała do niżu z południa i ulew, które przechodziły przez miasto, studząc być może jego urodzinowe zaaferowanie i zamykając Strefę Dziecka. Sam wieczór okazał się przychylniejszy niż prognozy. Najpierw zaczął Król, po nim wystąpiła Daria ze Śląska i Mela Koteluk. I z tej trójki najjaśniej świeciła Daria, bo też przedstawiła najbardziej interesujący muzycznie pomysł: na ściszony wokal na granicy szeptu, oryginalne akcentowanie sylab i przeciąganie fraz (trochę 
w stylu Bilie Eilish) i świetne teksty. Chyba najlepsze tego dnia. Nie ujmując nic Myslovitz (ponieważ to wczesny repertuar wybrzmiał we wczorajszych aranżach; podobnie było podczas sobotniego występu Dżemu) i Kasi Sochackiej.

Miasto jeszcze długo świętowało. Wracałem motocyklem ze Strefy Kultury do Mysłowic mijając Zawodzie, rogatki Szopienic, Janów i czułem wszystko, co kojarzyłem z odległą przeszłością: zbutwiałe drewno i smar, mokry popiół, Rawę, spalany węgiel i koks. Jakby nagle obudziły się duchy regionu i w starych piecach zaczęły palić. I zrozumiałem jak trujące i nieprawdziwe były wszystkie mitologizacje dzieciństwa. I jak wielki krok do przodu zrobił region, żeby wymyślić się na nowo. A zrobił to w dwie, góra trzy dekady na tle swojej stu sześćdziesięcioletniej i dłuższej historii. 

 

Organek, fot. Radosław Kaźmierczak

Krzysztof Zalewski, fot. Radosław Kaźmierczak

Coma, fot. Radosław Kaźmierczak


Powrót