dekoracja

CZERWONE I NIEBIESKIE NEONY CZYLI JAZZ JEST DOBRY NA WSZYSTKO

(nawet na trudne czasy)

April is the cruellest month, pisał w swoim najsłynniejszym dziele Thomas Elliot, wchodząc zresztą w dialog z niemniej znanymi Opowieściami kanterberyjskimi Geoffreya Chaucera. Czuję, że obaj byli blisko prawdy. I Chaucer ze swym odradzaniem i Elliot ze swoim pustkowiem. Ten kwiecień też okazał się niepewny, niezadeklarowany, ziemia wychodziła z zimy, ale nadal toczyły się wojny, umierał papież Franciszek a tuż obok kwitły na biało jabłonie i magnolie. Jedyną stałą był fakt, że trwał miesiąc jazzu, po obu stronach oceanu, miesiąc muzyki, którą znali wszyscy mieszkańcy tego błękitnego globu. Po rocznej przerwie również Katowice Jazz Art Festiwal wrócił na muzyczne tory i do wiosennej ramówki, dedykując program muzyce improwizowanej i eksperymentalnej. 

 

Mammal Hands. Na ten inauguracyjny występ czekało wiele osób, świadczyła o tym zarówno frekwencja wśród publiczności jak i owacje na stojąco po zakończeniu grania, przed pierwszym bisem. Gwoli ścisłości – pierwszym i ostatnim, bo muzycy byli zmęczeni a widownia empatycznie, kolektywnie ten fakt przyjęła do wiadomości. Znalazłem jedno z ostatnich wolnych miejsc w pierwszym rzędzie, fotografowie zajmowali jeszcze swoje pozycje, potem rozbłysły błękitne i białe strumienie światła, skupiając się w różne formy geometryczne nad głowami członków zespołu. 

Oczywiście słuchałem ich na żywo pierwszy raz. Wcześniej odtworzyłem listę utworów na spotifaju. 

Mammal Hands grał w dużej mierze kompozycje z dwóch ostatnich płyt, tj. z „Gift from the Trees” z 2023 roku i „Captured Spirits” (2020), ale było też kilka utworów całkiem nowych, jeszcze ciepłych, prosto z nut i głów, jeszcze bez tytułów. Konferansjerem późno objawionym mianował się Nick Smart, młodszy brat Jordana (saksofony). 

A może starszy?

Anonsował kolejne kompozycje mniej więcej tak samo, jak je grał, czyli według wzoru. Trudno opisać strategię komunikacyjną między pianistą a publicznością; powiem tyle, że charakteryzowała się licznymi powtórzeniami całych zwrotów oraz partykuły „yeah”. Muzycznie Nick po prostu zaczynał od konkretnej, melodycznej sekwencji dźwięków, rozwijał ją aż do momentu, kiedy nadawała się na repetycje i rozpoczynał trans. Proste linie, akompaniamenty, trochę przypominające Tiersena, trochę Philipa Glassa. Gdyby się uprzeć, można by w tej nisko pochylonej sylwetce, ledwie zawieszonej nad dźwiękami, w pracy ciałem odnaleźć inne podobieństwo, na wskroś jazzowe. Mianowice do Keitha Jarretta. Chociaż to jednak nie ta liga. Jeśli porównać doświadczenie i skalę skomplikowania muzycznej materii. Oraz jakość improwizacji. 

Zatem przepis na koncert i muzykę Mammal Hands mają ograny. Transowy, zapętlony akompaniament, główna linia narracyjna dla 3 saksofonów Jordana i autonomiczna perkusja Roba Turnera. Piszę o autonomii, bo Turner taki właśnie jest. Czasem towarzyszy dyskretnie i wspiera rytmicznie kompozycje, czasem zatacza szersze kręgi (jakby grał dla dwóch czy trzech ekip; synkopy opanowane do perfekcji), nie przesadza jednak z ozdobnikami i ekstrawagancją. W ogóle trzeba powiedzieć, że ekipa świetnie się komunikuje ze sobą i gra zespołowo – do jednej bramki. Nie ma tu gwiazd. Niebo jest równomiernie oświetlone. Oprócz transowych repetycji na fortepianie, bardzo uważnego rytmu, pięknych długich dźwięków – nieco sakralnych nawet, trochę w stylu Jana Garbarka – bardzo podobała mi się sama struktura tych kompozycji. Umiejętne rozgrywanie muzyki między pianissimo, rozwinięciami tematów (forte) i kulminacjami. Te ostatnie – nie było zbyt wiele takich popisów podczas inauguracyjnego koncertu – Mammal Hands opanowali do perfekcji. To naprawdę elektryzująco działało na widownię. Taka jest muzyka MH, pełna życia, jakiejś zrośniętej z nią, nieusuwalnej melancholii ale też pulsująca od radości, rytmów, pulsów, na pełnym oddechu. 

W niedzielę festiwal przeniósł się do Hipnozy. Dwa koncerty odbyły się na tle słynnego czerwonego neonu. Szyby baru mieniły się na bursztynowo i mogłyby zagrać w remake’u „Lśnienia”, trunki wędrowały z rąk do rąk, a ramię poruszało się przy ramieniu. Wieczór koncertowy zaczął Głupi Komputer i od razu zrobiło się interesująco – ponieważ takiej szczodrej i logicznej oferty muzycznej nie słyszałem od dawna. Moi sąsiedzi na parkiecie również się nie nudzili – jeśli wziąć pod uwagę ich reakcje. Przede wszystkim gratulowałem zespołowi pomysłu. Trzech facetów zajrzało w bebechy starego peceta, przetwarzającego pierwsze gry platformowe i postanowiło zrobić z tego muzykę. Zszyło elektronikę z lat 80-tych ze współczesnymi, wyrazistymi rytmami, dodało do tego trochę oryginalnych alarmów i dźwięków z płyty głównej. Wiele z utworów nazywa jakiś fragment tamtego (nie)obliczalnego świata, podzespoły, polecenia i habitaty (np. „Error 808”, „Mało ramu”, „Hard reset”, Kind of deep blue”) a także umiejętnie, bez nadmiernej przesady balansuje między stylami i gatunkami muzycznymi. Gdzieś pobrzmiewa jakiś new romantic albo noise czy yass, wchodzi rytm techno, po chwili zastępuje go drumn’n’basowy rave, trochę przaśnej czy może nawet świadomie infantylizującej kompozycji wcale nie przeszkadza, bo za chwilę wpada ona w  saksofonowy trans, grove i repetycje. 

Trio nieustannie poszukiwało jazzu, jako że zostało zaproszone na festiwal jazzowy i musiało się z tego rozliczyć (tytuł ich debiutanckiej płyty to „Jazz not found”, co oczywiście należy uznać za nieledwie kokieterię). Finalnie odnalazł go brytyjskie trio III Considered, chociaż powiedzmy sobie szczerze, ten jazz wcale nie okazał się jakiś szczególny. Ot jazz po prostu. Pachnący trochę starym drewnem i obiciami foteli i pokątnie palonym ziołem.

Ostatni akord festiwalowy należał do Ebi Sody i Omasty, które wystąpiły w Jaz Barze na Muchowcu. Pogoda dopisała, żałoba narodowa się skończyła (chociaż jeszcze nie wiedzieliśmy, że czeka niebawem czeka nas następna, znacznie poważniejsza). Omasta jeszcze za dnia ruszyła z energią, udało się jej stworzyć atmosferę przed nieco spokojniejszym repertuarem gości z Brighton. Chociaż to właśnie po Ebi Sodzie spodziewalibyśmy się punkowo rave’owej dynamiki. Błękitne neony rozświetlały wieczór, przez chwilę zdawało mi się, że koncertujemy w klubie ulokowanym w jakieś industrialnej hali a nie w plenerze. Brakowało tylko tamtej akustyki. A tak dźwięki i rytmy od razu wzlatywały pod niebo. Pomyślałem, że stamtąd właśnie muszą pochodzić.


Powrót