Za wszystko zapłacisz kartą MasterCard (Off Festival 2013 - dzień trzeci)
Dopiero dziś festiwal czuję w nogach, milczenie mieszkania zarasta wszechobecny we mnie szum, dźwiękowy powidok. Minie kilka dni, zanim zacznę rejestrować fale nieco powyżej progu słyszalności, nim wszystko powróci do polskiej normy na peryferiach konurbacji.
Następuje uroczyste zerwanie zielonej opaski, odbywa się to bez udziału komisji, za to dość stanowczo, i oto przedmiot pożądania ludzi koczujących przed bramą główną drugiego dnia leży nieprzydatny i zdegradowany na stoliku nocnym obok paragonów i dwóch kart prepaidowych mBanku.
W doskonale strzeżonym państwie w państwie jakim jest OFF, malwersacje są niemożliwe, przeprawa przez Fosę (ochroniarzy) bez glejtu, a nawet z glejtem sklejonym superglue – niemożliwa, czułość aparatu bezpieczeństwa imprezy na niemoralne propozycje bliska zeru. Nieuczciwie się nie da, uczciwie tym bardziej, bo limity są nieubłagane – dwanaście tysięcy i ani jednego fana więcej. Dziwna polityka, przyznam, jak na system, który nadzór nad „przepływem dóbr” (i bezpieczeństwem masowych imprez) doprowadził wręcz do doskonałości. Ujednolicił system płatności i jednocześnie wyśrubował ceny. Zakazał wnoszenia napojów powyżej pół litra oraz łaskawie zezwolił na zestaw survivalowy – butelka bez nakrętki, płyn do szybkiego spożycia, żeby nie starczyło na resztę upału. Piwo wykastrował niemal do bezalkoholowego (w dzielnicy VIP-ów wręcz odwrotnie). Ktoś powiedział – i tak było bardziej liberalnie niż rok wcześniej. Racja. Rok wcześniej nic nie można było wnieść.
Za wszystko natomiast trzeba było zapłacić kartą MasterCard. Wiadomo – jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze.
U Czechów na takim Colours of Ostrava może być inaczej? Mniej represyjnie? Ano może być i jest.
I syfu jakoś nie ma. No, ale Czesi mają jakieś elementarne zaufanie dla ludzi przychodzących na koncerty. Powiedziałbym nawet – elementarny szacunek. Rzecz nie do pomyślenia u nas.
Piszę o tym, bo też frustracja w pewnym momencie wyprzedziła afirmację, piszę gwoli uczciwości wobec uczuć własnych i obcych, które jednakoż we wspólnym doświadczeniu stały się bliskie. Nie wszystko jest takie offowe jak się wydaje. Już teraz festiwal przypomina wielkie przedsiębiorstwo, ogromny kombinat finansowy i logistyczny, pożera rzecz jasna ową nieuchwytną już dzisiaj atmosferę pierwszych edycji (czy ktoś jeszcze pamięta, że celem pierwszego offowego święta na Słupnej było promowanie wolontariatu?). Można rzec – komercjalizacji nie da się uniknąć przy festiwalu takiej rangi (już teraz częściej słychać język obcy niż język polski). To naturalny kierunek rozwoju, coś trzeba stracić, żeby coś zyskać, czasem nawet przepłacić, jak w przypadku My Bloody Valentine (wyłowić akustyczne niuanse lub chociażby cień wokalu z tego zalewu, z tej masy zlepionych dźwięków, podkręconych na granicy sprzętowej wytrzymałości, zgodnie z klauzulą kontraktu – żadnych barier dla dźwięku - było zadaniem heroicznym. Istotę tego koncertu wyjaśnić może tylko paradoks: głośny niewypał).
Skoro jednak dotarłem do meritum, czyli muzyki, muszę powiedzieć, że VIII edycja Offu, a zwłaszcza dzień trzeci, przyniósł mi osobiście najwięcej oczarowań. Występy Japandroids, Fucked up, Fire, Thee Oh Sees, Johna Granta czy Deerhunter (nawet pomimo abstrakcyjnych komentarzy Bradforda ze sceny) wyprodukowały więcej energii niż elektrownia jądrowa, jeszcze jeden dzień a z pewnością zacząłbym świecić jak Hatifnat. Nie da się tego stanu osiągnąć przed okienkiem Y2ba, ani
w przestrzeni domowej, przed dwoma głośnikami z emdeefu i marnym subwooferem.
Radosław Kobierski