Turn on OFF
Nie pytajcie mnie, w jaki sposób dostałem się na OFF-a. Czasy gwarantowanych akredytacji dawno się skończyły, wyczerpały się również „firmowe” pule dla wybrańców. Nie było mnie w 2016 i nie miało być w 2017. Tak przedstawiały się twarde fakty. Uprzedzam, że nie zrobiłem nic nieetycznego: żadnych malwersacji z identyfikatorem, nie skorzystałem z tajnego przejścia pod ziemią, nie wylądowałem w pelerynie niewidce w wyniku desantu i nie stałem się niczym Arya Stark człowiekiem bez twarzy. Mogło być tak, że zadzwonił do mnie M i powiedział, że A dowiedział się, że P rozchorowała się i J może odsprzedać bilet na sobotę, przy czym okazało się, że osoby z krańców tego łańcuszka (czyli ja i oni) doskonale się znają; cena zaporowa stała się ceną symboliczną a P, a właściwie P&J mogą liczyć na moją dozgonną wdzięczność. Nie co dzień dostaje się szansę usłyszenia PJ Harvey na żywo. P&J i PJ Harvey. Podrasowany zbieg okoliczności albo sam już nie wiem co.
Nie wypada mi podejmować komparatystyki; piątek znałem tylko z opowieści (że megagitarowy, że Shellac zaczęło od „My Black Ass” i dalej było już tylko głośniej, że Feist na tej samej scenie głównej zagrała bardzo minimalistyczny koncert, ale oczywiście nie przebiła Rogińskiego, że Witkowski czytał premierowo swoją „Aleksis” czyli „Wymazane”, a Trupę Trupa w tym roku przenieśli na dziewiętnastą i nie musieli grać dla garstki osób w 30 stopniowej spiekocie). Opowieści z ubiegłego roku nie potrafiłem sobie przypomnieć, no może prócz jednej – o gwiazdach wypadających z lineupu.
Została mi dana tylko ta sobota, jej sążnisty upał, którego nie mogła ugasić żadna kurtyna wodna z katowickich wodociągów, offowy autobus z na wpół działającą klimą pełen takich jak ja, tylko dużo młodszych, ani harmonogram, w którym zakreśliłem sobie koncerty Żywizny, Seymali, Meredith, Sheer Mag, Wolvesów, Dawsona i oczywiście Mitchów i PJ Harvey.
Zaczęło się niemal zaraz po przekroczeniu „łuku triumfalnego” (jak nazwałem na własny użytek instalację przypominającą projekt Matyldy Sałajewskiej z Garden of Sounds) równocześnie na czterech scenach i po polsku (za wyjątkiem Długiego Jacka, który z niezłym akcentem śpiewał po angielsku). Dziesięć minut i cień, żeby przeżyć noisową i hardcorową falę dźwięków i wokalu; nie wiem, co brali goście pod sceną, że mogli jeszcze tańczyć pogo. Dziesięć minut i cień, żeby pochwalić w cieniu bardzo umiejętnie zbudowaną muzyczną przestrzeń i retro styl duetu Bluszcz, przypominający mi końcówkę lat 80 - tych, i ich dziewczyńską wersję - Czarne Jagody - mniej więcej z tego samego retro powodu. Dziesięć minut i cień żeby jak najszybciej zapomnieć o Frelach. Potem na scenie leśnej była Siksa, lustrzane odbicie występu Mister D sprzed dwóch lat (Masłowska występowała obok na trójce). Wszystko się niemal zgadzało: wiek, płeć, balans na krawędzi kiczu, perfomatywny charakter występu, zdania podzielone (czyt. skrajne reakcje publiczności). Tyle że Mister D przy Siksie zdecydowanie wygrywa muzycznie, bo Siksa jest wyłącznie perfomatywna. Składa się wyłącznie z protestu, ironicznie sterowanego lansiarstwa i histerii, cekinów i brokatu á ala Zosia Krawiec i barw narodowych. Na reakcje tych wszystkich bohaterów siksowego bestiarium, którzy poczuli się obrażeni, oszukani, znieważeni i zniesławieni nie trzeba było długo czekać. Ledwie ukazały się pierwsze relacje na YT i komentarz na niezależnej.pl, wyroił się prawicowy hejt i kąsał gdzie popadnie. To znaczy dokładnie w te czułe miejsca, które Siksa zdiagnozowała i wystawiła na pożarcie.
Pomyślałem, że Rojka nie zwodzi nos i intuicja, nie boi się ryzyka (chociaż jest to ryzyko kontrolowane; jedna Siksa rebelii nie czyni). Chętnie jako konsument zjadłbym więcej tego bigosu i wypił więcej nawarzonego piwa. Radykalizujący się OFF to po prostu myśl warta uwagi. Skoro jest już na festiwalu literatura, powiedzmy - bardziej niegrzeczna czy udająca niegrzeczną (są, proszę mi wierzyć, pisarze naprawdę kontrkulturowi), może warto by rozszerzyć go właśnie o konceptualistów i performerów?
Sobotni wieczór należał do world music (chociaż jest to być może uproszczenie), czyli Noury Mint Seymali, jej adriny (instrument z rodziny sitaru) i potężnego głosu, w którym pobrzmiewają wszystkie echa afrykańskiego nomadyzmu, Dawsona promującego „Nothing Important” – to był chyba najbardziej oryginalny koncert na scenie eksperymentalnej, a sam Dawson, którego można byłoby pomylić ze wzorcem bezrobotnego Amerykanina z Rust Belt, idealnym tego wzorca zaprzeczeniem. Miękki głos, wszystkie emocje na wierzchu, proste chwytające za serce historie. Gdyby Lynch zamierzał kiedyś kręcić drugą część The Straight Story, Dawson powinien grać w niej pierwszoplanową rolę. Nie mogę nie wspomnieć o Żywiźnie i duecie Rogiński&Lenarcik, którym skompletowałem sobie wszystkie ostatnie projekty Raphaela (od Bacha i Coltrane’a po Shy Albatross z Natalią Przybysz). Gitara Rogińskiego brzmiała zresztą jak wykonanie African Mystic Music, a załamujący się głos Lenarcik w wielu partiach wcale nie przypominał kurpiowskich zaśpiewów tylko podróż przez piaski i bezdroża Sahary. To było doznanie tak nieoczekiwane i długotrwałe, że pochłonęło godzinę wcześniejszy występ PJ Harvey i godzinę późniejszy Mitch&Mitch. Usilnie pragnąłem, żeby było inaczej, żeby te wszystkie oczekiwania, jakie wiążą się z przeżyciem koncertów headlinerów, wybrzmiały i spełniły się. Polly zrobiła wszystko co mogła, Mitche nawet w cieniu nieobecności Wodeckiego, z tą właściwą sobie subtelną ironią, z jaką traktują muzykę i własne występy, również się starali. Nic nie mogłem na to poradzić (i nie chciałem), że wstępowałem w noc z Żywizną, Dawsonem i Nourą Mint Seymali. Do nich należał ten dzień. I ta noc.
Radosław Kobierski
Sierpień 2017