Artyści podejrzani na Nikiszu
Art Naif nie wybrzmiał jeszcze do finisażu, ledwie tydzień temu zakończył się przegląd filmów z Czarnego Lądu „Afrykamera”, a przed nami jeszcze warsztaty tanga, czyli powrót w Szybie Wilson do przewodniej w tym roku Argentyny.
Niedzielę 14 lipca najlepiej było spożyć na Nikiszu, między legendarnym fotoatelier Niesporka a Skwerem Zillmanów. No, może nie najlepiej, niemniej warto było. Jarmark ludowy lud przyciągnął, odciągnął od tabletów i telefonów, rytualnego uboju i afery napletkowej. Oraz znienawidzonej przez ukraińskich nacjonalistów marynarki Komorowskiego.
Jednym pewnie z niczym się, poza odpustem przykościelnym, nie skojarzył, innym (mnie na przykład) zwizualizował stary przebój Laskowskiego. Tak, tego od blaszanych zegarków i z piernika chaty. Nostalgia, stary diabeł, kusi przez całe życie. Tylko siąść i płakać. Że mleko rozlane, czas już nie ten, wyroby nie wybrakowane, czekolada nie czekoladopodobna, kolejka do magicznego kramu nie zakręca aż za Cafe Byfyj. Albo jeszcze dalej, do kopalni Wieczorek. Wszystko prawdziwe. Grupa Janowska, choć w niepełnym rzecz jasna składzie, za to do bólu realna, konferansjer też z krwi i kości, mimo że wcześniej widziany na celuloidzie („Wojaczek” Lecha Majewskiego), produkty z filcu i oryginalna biżuteria, ludowość w drewnie i na blejtramach, wata cukrowa ze sporą bonifikatą, bo cukru wszędzie naddostatek. Można dotknąć, szwy sprawdzić, nawet powąchać, jak kto lubi zapach terpentyny i werniksu.
Fakt, przyznaję, jarmarki zawsze mnie kręciły. Na Jahrmarkt, czyli targ doroczny, jeździło się dawniej do Torunia i Gdańska. Były to święta ruchome. Święta ruchu w nieruchomym PRL-u. Święta kolorów – zgoda, nieraz odpustowych i tandetnych, ale zawsze to coś w porównaniu z codziennością demoludów, szarością wielkiej płyty i burością swetrów z nieżywej polskiej wełny.
To, co kiedyś jednak można było zdobyć w miarę niewielkim kosztem, dzisiaj graniczy ze sporym wyrzeczeniem. Na wiedeński Naschmarkt idzie się z pełnym portfelem (uważając na Polaków), albo nie idzie się wcale. ArtJarmark na Nikiszu za dawną stolicą monarchii nie pozostaje w tyle, uważać trzeba nawet podwójnie, a i ceny, nawet po przecenie, nie na kieszeń średniego urobku. No, ale mam przynajmniej tę bezinteresowność, dystans mam, mogę sobie jak Jańcio Wodnik skandować pod nosem „Nie mam nic (poza dystansem), cały świat jest mój”, krążąc po raz enty między artystami podejrzanymi, starymi wyjadaczami farb, a placem Zillmanów, żeby zobaczyć, co zmalowali przy sztalugach młodzi adepci sztuki. Dzieci ni mniej ni więcej w wieku mojej córki. I młodsi. I co widzę? Tę samą bezinteresowność? Nic nie mają, tylko siebie i właśnie to doświadczenie ekstatycznie przekazują. Myślę, że byłoby dobrze, gdyby ktoś zechciał te prace wystawić, w ramach pokłosia ArtJarmarku, jako glosę festiwalową. Może właśnie na sierpniowym finisażu? Prawdziwe, żywotne źródła sztuki biją zawsze na peryferiach. Aż się prosi, żeby na koniec coś strawestować, jakieś mądre zdanie. Na przykład to: „Nie tam jest Argentyna, gdzie leży Argentyna, ale Argentyna jest tam, gdzie jesteśmy my”.
Radosław Kobierski