PIELGRZYMKA DO PIEKAR (Katowice Street Art Festival)

PIELGRZYMKA DO PIEKAR (Katowice Street Art Festival)

Roweru już nie mam, bo mi ukradli, ale może dobrze się stało, bo i tak mało używałem.

Roweru już nie mam, bo mi ukradli, ale może dobrze się stało, bo i tak mało używałem. Zresztą jazda rowerem po mieście to średnia przyjemność. Ale dla streetartowego szlaku zrobiłbym wyjątek. Kiedy już wszystkie instalacje się zainstalują, murale zostaną podpisane, wszystkie niejasności się wyjaśnią. Póki co błądzę po miastach tym swoim rozklekotanym oplem. GPS włączony, łączność z IKKMO też nawiązana – a mimo to i tak czasem zamiast wyczekiwanych form znajduje puste ściany. Teatralna 2a jest najlepszym przykładem.

Zaczynam od Damrota i pracy Cleona Petersona. Z dziesięcioletnią córką jadę na wystawę Typozine, mural mamy więc po drodze. Tłumaczę młodej, co to za festiwal, czym to się je, po co ludzie mażą po ścianach. O Lascaux mówię, Altamirze i Chauvet-Pont-d’Arc, ochrach, węglu drzewnym, kaolinie i innych minerałach. Że praartyści rozpylali farbę tak jak babcia rozpyla wodę na prasowaną koszulę, ponieważ nie może się przekonać do żelazka na parę. Teraz są akrylowe spraje i nikt nie dostaje od tego raka. Mówię jej również, że człowiek bardzo się zmienił od tamtych czasów, ale niezmienna pozostała w nim potrzeba wyrażania swoich emocji. Mam nadzieję, że nie przesadziłem. Tak się akurat składa, że Peterson i malarstwo naskalne mają się ku sobie. To znaczy Peterson z niego wyrasta, a nie odwrotnie. Córka jest chyba przerażona sceną bitewną, a może nawet bardziej brakiem zindywidualizowania postaci. „Wszyscy są tak samo straszni”, słyszę. Ma rację, dopowiadam sobie już w myślach. Przemoc jest tu  wyestetyzowana, raczej umowna, komiksowa. Grozą jest multiplikacja. Przemoc nie ma tak naprawdę twarzy. Albo jest to twarz zbiorowa.

Mam wyrzuty sumienia i zastanawiam się, czy nie lepiej było zacząć od Marty Abramowicz i jej botanicznej partyzantki. I na niej skończyć edukację. Albo od pracy Sashy Kurmaza, która – niczym palimpsest nadpisała wcale niegłupie graffiti na ścianie kamienicy przy Załęskiej. Pamiętam, bo pół dnia wstawiali mi przednią szybę u Olbińskiego. To akurat naprzeciw. Mógłbym powiedzieć córce o kilku wersjach muralu. O 4 szablonach, z których Kurmaz do realizacji wybrał wcale nie ten najlepszy. Ale nawet już porządnie zmęczona pielgrzymką po Piekarach i Zawodziu, nie skwitowała kompozycji Sashy tak, jak to słyszę od lat od ludzi, do których nie przemawia sztuka współczesna – dzieciaki w szkole też tak potrafią. Nie pierwsza to abstrakcja geometryczna, którą ona widzi (ostatnio - wystawa Marka Rothki), niejedną sama również zmalowała moimi firmowymi vangoghami czy pigmentami od Kremera, chociaż ciągnie ją – jak każde dziecko – do figuratywności. Prawdą jest jednak, że gdyby nawet zapytała mnie o szablony Kurmaza, nie za bardzo potrafiłbym odpowiedzieć, dlaczego wybrał nie ten, co trzeba. Poza tym, że nie ma w sobie dynamiki, że jest zbyt symetryczny i ułożony jak wytrenowany pies. Jest bardzo prawdopodobne, że córka widziałaby to inaczej. Nie wspominając już o tym, że widział to inaczej Kurmaz. W końcu to on jest tu instancją ostateczną. Może właśnie tego potrzebowała ulica Załęska. Brył, które utrzymują wobec siebie harmoniczny dystans. Nie zachodzą drapieżnie na siebie. I nie wybijają zanadto z szarego tła – najbardziej wewnętrznej, rdzennej barwy Śląska.

Nie wiem natomiast, czy Sergiy Radkevich miał alternatywne pomysły, ale efekt końcowy robi wrażenie. Roma równa się teraz czysty zachwyt, a ja nie zastanawiam się na tym, co przepadło. W zasadzie to już nie mural, tylko gigantyczna ikona. Wkomponowana nie tylko w niebo w Piekarach, ale i tradycję religijną tego miasta. Zgoda – nie każdy widział w życiu prawosławną ikonę, dla wielu praca Radkevicha będzie po prostu świeckim muralem, w którym, może przypadkiem, znalazło się coś mistycznego (medytacja ostatnimi lata jest modna. Gabinety z jogą są już w galeriach, a niedługo będą stały przy każdym warzywniaku). Niemniej to jednak ikona w pełnym tego słowa znaczeniu. A przynajmniej w takim znaczeniu, jakie nadał jej Jerzy Nowosielski, a za nim twórcy ukraińscy tacy jak Danyło Movchan czy właśnie Siergiy Radkevich (ikoną jest każdy obraz, który przedstawia rzeczywistość przemienioną).

W Szopienicach, na ulicy Morawy pozwalam już córce zostać w samochodzie. Vorotniov robi sobie przerwę, którą fotografuje Dawido. Trudno to nazwać muralem, tym bardziej instalacją. To druk wklęsły. Relief. Insygnia górnicze, perlik i żelazko wycięte dłutem (majzlem) w ścianie. Tynk jest stary, odpada całymi płatami po lewej stronie. I to jest, domyślam się, właściwy kontekst. Oto właśnie upływ czasu, rozpad materii uzyskuje formę. Paradoksalnie jest to forma-symbol etosu, który już nie istnieje.

 

Radosław Kobierski

 

Na zdjęciu: Cleon Peterson, fot. Davido

Na zdjęciu: Cleon Peterson, fot. Davido

 

 

 

 

 

 

Na zdjęciu: Sergiy Radkevich, fot. B. Barczyk

Na zdjęciu: Sergiy Radkevich, fot. B. Barczyk

 

 

 

 

 

 

Na zdjęciu: Vova Vorotniov, fot. Davido

Na zdjęciu: Vova Vorotniov, fot. Davido


Powrót