Cztery samotne monady (Katowice JazzArt Festival. Dzień drugi)

Cztery samotne monady (Katowice JazzArt Festival. Dzień drugi)

Nazywać się Cantuaria i nie mieć nic wspólnego z muzyką?

Nazywać się Cantuaria i nie mieć nic wspólnego z muzyką? Nazywać się Vinicius Cantuaria, pochodzić z kraju samby i bossa novy i nie mieć nic wspólnego z muzyką jest takim nieprawdopodobieństwem, jak być jednocześnie Azjatą i koszykarzem NBA. To zależność już na poziomie fizjologicznym. Południowcy muzykę mają we krwi. I pod skórą. Słońce pewnie winne. I wino. I słone morze. Suche wiatry od lądu. I wieczory długie o zapachu ziół. Życie jest intensywne, hormony buzują, nostalgia więzi i bierze wszystko w nawias. Na autochtonicznym południu ironia jest prawie nieobecna, ironię wwożą tu tylko ludzie północy. Południe żyje na serio (co nie znaczy – poważnie). Cantuaria musiał wyjechać na północ, do Nowego Jorku, opuścić Rio, żeby przewietrzyć bossa novę, dać jej nowe życie. To właśnie ironia była potrzebna (w homeopatycznej ilości) rdzennej, brazylijskiej muzyce, tak jak i nowojorski jazz potrzebował świeżej tętniczej krwi. „Ten, który przeniósł bossa novę w XXI wiek” – tak się utarło mówić o Cantuarii i nie ma w tym cienia przesady.

Nigdy się jakoś nie entuzjazmowałem karnawałem w Rio, ani samą bossa novą, ani nawet brazylijskim futbolem (który był dla mnie tak sterylnie doskonały, że traktowałem go jak piłkarską fikcję). Wolałem już bardziej Argentynę z jej eksportowym mrocznym przedmiotem pożądania – tangiem Astora Piazzoli. Zmieniło się (nie wszystko, ale wiele), kiedy Brazylię zacząłem poznawać z pierwszej ręki, kiedy (kiedyś) wysłuchałem „El Camino”, jednej z wielu płyt, które Cantuaria nagrał z Billem Frisellem. Z kim zresztą Cantuaria nie grał?! Zawrót głowy. Sami najważniejsi (większość „ze stajni” Johna Zorne’a: Ribot, Freidlander, Mehldau, Joey Baron, Lindsay). I jakby tego było mało – taka Laurie Anderson czy Ruyichi Sakamoto! Zmieniło się? Zmieniało. Powoli. Zbyt może powoli, żebym załapał się na dwa poprzednie koncerty Cantuarii w Katowicach.

Co mnie szczególnie uderzyło na poniedziałkowym występie w Rialcie? Wycofany jakiś, subtelny ale jednocześnie jakże wyraźny wokal Cantuarii (głos może nawet tym wyraźniejszy, z im większą perspektywą oddalenia od źródła przyszło mu się mierzyć, im bardziej dojmująca stawała się przestrzeń między Rio a Nowym Jorkiem), jego równie dyskretny instrument, z reguły w tle, za perkusją Adriano Santosa i fortepianem Helio Alvesa, a jednocześnie – w aranżacjach typowo jazzowych – narzucający się z całą akustyczną mocą. Potrafią to chyba tylko najlepsi. Grać tak, żeby nikt o nich nie zapomniał, a jednocześnie dać zabłysnąć innym. Co jeszcze? Zero komunikacji wzrokowej. Trio Hamasyana, Anouar Brahem Quartet, w końcu Get The Blessing – oni wszyscy własne improwizacje jakoś pozamuzycznie uzgadniali – mową ciała, znaczącym spojrzeniem, które sygnalizowało albo pełne napięcie wyczekiwanie albo spełnienie (albo wielokrotny orgazm - Bjorn Meyer) – tutaj nic takiego nie miało miejsca. Oto cztery samotne monady, które korespondują ze sobą tylko za pomocą dźwięków – każdy wpatrzony w jakiś punkt (lub szereg punktów) przed sobą – idealny teatr do przedstawienia nostalgii, którą zapewne każdy z nich przeżywa na swój sposób, ale w muzyce – łączą się one w jeden głęboki i rwący nurt.

 

Radosław Kobierski


Powrót