Blue is the highest colour (Płyta

Blue is the highest colour (Płyta "Kilar/Moś/AUKSO")

Pierwotnie chciałem zatytułować felieton "Trzy kolory: niebieski".

Pierwotnie chciałem zatytułować felieton „Trzy kolory: niebieski”. Dokładnie tak jak w błękitnej części trylogii Kieślowskiego. Nomen omen – też opowiadającej po części historię kompozytora (ze skłonnością do patosu). Dwupłytowa, a w zasadzie trzypłytowa (bo zawierająca również winylowy krążek) ekskluzywna publikacja najważniejszych dzieł Kilara mieni się bowiem trzema odcieniami niebieskiego. Od czystej ultramaryny po błękit nieba. Od barwy nasyconej po jej tonacje jaśniejsze, im bliżej światła białego („błękitny” etymologicznie związany jest z łacińskim „blanketus”, francuskim „blanche”i niemieckim „blank”).

Ewentualnie „Blue is the highest colour”, pomyślałem później. Wyżej już nic nie ma. Tylko przenikająca, nieprzenikniona ciemność. Może dlatego błękit – najdalej wysunięta placówka tego widzialnego świata, stał się symbolem metafizycznego porządku? Symbolem sacrum?

Aluzja filmowa jest na miejscu, bo przecież Kilar nieraz „flirtował” z kinem. W jednym z pierwszych nekrologów napisano o Kilarze, że był twórcą muzyki filmowej. Nic więcej. Ani słowa o klasycznej narracji muzycznej, uwerturach, koncertach fortepianowych, sonoryzmie. W sumie nie ma co się dziwić. Górecki ni Penderecki, nie wspominając już o Knapiku czy Mykietynie, na bazary ludowe i stoiska pirackie na dawnym dworcu PKP nie zawędrowali. A Kilar był. Z „Draculą”, „Śmiercią i dziewczyną”, „Dziewiątymi wrotami”. The Best of Kilar, Kilar evergreen greatest hits, itd. Na „Warszawskiej Jesieni” bili mu brawo, a jednocześnie puszczali w RMF Classic.

W zasadzie – pomyślałem – Orawę, Kościelec czy Exodus tyle już razy wykorzystywano w produkcjach filmowych, że żadna, nawet najmniejsza reprezentacja z okolic X muzy w ekskluzywnym wydaniu nie była konieczna. Ani reprezentacja ani chronologia, bo to przecież nie „dzieła zebrane”, co najwyżej muzyczny hołd złożony przez Marka Mosia i orkiestrę AUKSO, wzbogacony o fantastyczne monochromatyczne fotografie Bartka Barczyka, portretujące kompozytora i jego najbliższe otoczenie.

Ujmuje mnie prostota całego projektu graficznego. Jego minimalizm, który jakoś koresponduje z minimalizmem muzycznym Kilara. Aż tak zniuansowanego ucha i wiedzy muzycznej nie mam, żeby dokonywać w tym miejscu egzegezy nowych wykonań. Obu płyt wysłuchałem kilka razy i w zasadzie pozostaję przy swych pierwszych intuicjach i wrażeniach. Skłonność do patosu – o której już wspomniałem, jak i łatwość pocieszeń – piszę tu o muzycznych środkach wyrazu – nigdy mnie nie przekonywała. W filmie być może się sprawdza, ale w sali koncertowej już niekoniecznie. Odbieram „środkowego i późnego” Kilara (od czasu Exodusu) ambiwalentnie – ten szczery, naturalny gest „semper fidelis” jest ujmujący w kategoriach ludzkich, ale traci na tym muzyka (nawet jeśli Kilar zapewnia, że zawsze liczą się tylko nuty). Inaczej jest z „tetralogią tatrzańską” – temu cyklowi od samego początku pozostaję oddany. Być może z powodu mojego zauroczenia Podhalem. Nikt wcześniej tak dosłownie nie sportretował gór w muzyce poważnej. Nie oddał ich strzelistości. Bezmiaru przestrzeni. Po tych nutach po prostu można się wspinać. Pod nogami czuje się twardy, nieustępliwy kamień. A powyżej znajdują się wszystkie błękity rozorane przez halne wiatry.

Wracam jeszcze na koniec do Barczyka. Do tych 26 świetnych zdjęć, które w sposób kongenialny uzupełniają muzyczny portret kompozytora. „Opowiadają” one Kilara nie wprost. Niemal wszystkie – poza jednym zbliżeniem twarzy kompozytora – przedstawiają go albo w cieniu, albo jako cień in extremis, albo w odbiciu (lustra, szyby studia, sali koncertowej, ekranie telewizora). To również portret zapośredniczony przed przedmioty codziennego użytku, intymną przestrzeń domową, niemal zawsze pogrążoną w jakiejś fali popołudniowego letargu. Może istnieją twarze, które są zbyt „jasne”, zbyt „głębokie”, żeby móc je sfotografować, nie tracąc nic z ich głębi? Próbuję również odpowiedzieć sobie na pytanie, co łączy muzyczny, repetycyjny minimalizm Kilara z tą nadreprezentacją w świecie materii, owym czułym porządkiem, w jakim przedmioty spoczywają obok siebie, wedle – zdawałoby się – niewzruszonych praw. Może przedmioty też są jak nuty? I tylko on, Wojciech Kilar znał klucz, który uruchamiał sekretnie w nich drzemiącą muzykę?

Radosław Kobierski


Powrót