Smutni jak rosół

Smutni jak rosół

Puenta tym razem nie na końcu; od puenty zaczynam relację z kolejnych dni jubileuszowych.

Smutni jak rosół - (Koncerty Marka Dyjaka, Meli Koteluk, Comy
i Tymona&The Transistors w ramach Urodzin Miasta Kocham Katowice)

Puenta tym razem nie na końcu;
od puenty zaczynam relację
z kolejnych dni jubileuszowych. Okrojoną rzecz jasna, selektywną, bo być w dwu lub, o zgrozo multiplikacji!, trzech miejscach naraz nie sposób. Na OFF-ie czy Tauronie sceny blisko,
w centrum Kato rozrzut znacznie większy, a i pogoda wyspiarska nie zachęca do spacerów.

Marek Dyjak stan emocjonalny widowni podsumował krótko i treściwie – smutni jak rosół. Oczywiście rosół niedzielny z pewnością wokalista miał na myśli, mimo że akurat serwowany
w poetycki czwartek w kinoteatrze Rialto – rosół jako symbol naszej rodzinnej, a niechby i narodowej klęski osiąganej po odłączeniu od wszystkich „mediów” (gatunkowych i dyżurnych zagłuszaczy - polityki, religii, roboty etc). Z wyjątkiem telewizora i sieci oczywiście. Inna sprawa, że po Dyjaku od razu można iść się wieszać. Wróć – na tory iść, na most, piekarnik odemknąć, siatkę z folii z Żabki na łeb włożyć i żyły otworzyć – żeby nie było, że złośliwie niedelikatny jestem. Że nie doceniam kunsztownej plecionki zwanej losem, że lekceważę sobie manichejskie ukąszenia. Rzecz nie
w smętnym początku drugiej dekady września, kałużach na ulicach, spranych kolorach trawników
i kamienic, problem tkwi nieodłącznie w załączonej do koncertu w postaci aneksu biografii Marka Dyjaka (nie śmiałbym jej nazwać antybiografią, mimo wszystko), kłopot owej czwartkowej melancholii tkwi niestety w Marka Dyjaka spojrzeniu unikającym innych spojrzeń, ogólnej niedyspozycji (ale zgoła nie wokalnej), i oczywiście w repertuarze, który deziluzji nikomu nie szczędził. Otóż serwować - nawet jeśli do bólu szczerze, autentycznie, z magnetycznym głosem,
w którym odbijają się (pijacką czkawką) losy wszystkich alkoholików - Nosowską, Gintrowskiego, Bukartyka i najbardziej przejmującą Osiecką (tę od ostrych zakrętów życiowych), a jednocześnie dziwić się, że lud smętny jak rosół, zakrawa na ponury żart, pomyślałem. Nie żeby zła wola w tym była, a tym bardziej jakieś zadęcie. Może ślad poprzedniego życia, powidok bezkompromisowości,
z której Dyjak słynął? Późniejsi o dzień Mela Koteluk i Coma – żeby trzymać się już kulinarnej metafory – zaserwowali dania lekkie (kuchnia wega plus jakieś ekstraktywne syrah z Nowego Świata) – czysty hedonizm. Dyjak dalej mi jeszcze grał w „Bazie umarłych”, „Pętli”, knajpach z tysiąckrotnie przekroczonym dymem zawieszonym, z Waitsem, Bukowskim, Nohavicą i kim tam jeszcze, ale żywioł zrobił swoje, rewolucja liryczna i rockowo progresywna się dokonała, przebiła się przez ścianę deszczu na jakąś drugą, bardziej życzliwą stronę wieczoru.

Głos Koteluk podobny do głosu Basi Wrońskiej z Pustek, skonstatowałem. Teksty w jakimś sensie również. Maniera wokalna Roguckiego (maniera? może problem z przegrodą nosową?) z kolei bliska artykulacji Kupichy, ale na tym wszelkie podobieństwa się kończą. Coma zagrała koncertowo, na cały gwizdek, na pełnym gazie, żadnych taryf ulgowych nie było, i skutek – oba sektory wypełnione po barierki. Oraz mój kubek z zimną herbatą Dilmah za 7 zeta, w trawie, pracujący od pewnego czasu w trybie shakera.

Jeśli ktoś po występie Puppetmastaz na placu Sejmu Śląskiego wątpił we frekwencję – a byli to, zaznaczam, sami dziennikarze – miał nad czym myśleć. Tłok na Muchowcu, tłum na zreaktywowanym Kalibrze 44, tradycyjna presa – jak to się u nas w Königshütte nazywało morderczy, po lub przedmeczowy ścisk w tramwajach – w Hipnozie na koncercie Tymona i The Transistors.

 

Radosław Kobierski


Powrót