(Eklektyczny) pierścień Taurona

(Eklektyczny) pierścień Taurona

Już dostrzegam, jak mnie ściąga w lewo, ciśnienie cyniczne mi się podnosi, a obiecałem sobie, że tym razem wszystko będzie na tak.

Najbardziej tajemniczy team
w ubiegłym roku odwołał koncert na festiwalu, zastąpił go, nie wiem czy godnie – wiadomości czerpię
z researchu - Loco Star. W sobotę
w nagrodę, że w ogóle przyjechał, otrzymał miejsce najlepsze czyli Main Stage, za karę najgorszy czas, ścisły początek rozgrywki. Mowa oczywiście o nowozelandzkim trio O.C.E.T., który do dzisiaj występuje, że tak powiem, incognito, oraz znany jest z tego,
że wycofuje z rynku singiel promujący epkę w momencie jego największej chwały. No cóż, strategia doprawdy podziwu godna, zważywszy na fakt, że w ponowoczesności dominuje raczej trend odwrotny – sprzedać wszystko, co się da, najlepiej w najkrótszym czasie.

Już dostrzegam, jak mnie ściąga w lewo, ciśnienie cyniczne mi się podnosi, a obiecałem sobie, że tym razem wszystko będzie na tak. Bez zastrzeżeń, bez nadmiernych komplikacji, afirmatywnie (uwielbiam to słowo), czyli zgodnie z tak zwaną rzeczywistością.

Właściwie mogę powiedzieć, że sobotni repertuar nie zaliczył wpadki. Przynajmniej do ostatniego utworu Brandt Brauer Frick Ensemble, kiedy to odczułem wreszcie zmęczenie i początki hipotermii, przerósł mnie nadmiar wrażeń i ciężar sambaru, indyjskiej potrawy z curry. Nie wiem, co się działo dalej, domyślam się, że nie mogło być gorzej. Mogło być, o z grozo, lepiej – publiczność wciąż bowiem napływała na festiwal, a mało kto (jak ja) go opuszczał.

Zakamuflowana opcja nowozelandzka zagrała co prawda dla (niemal) pustego namiotu
i wygniecionej trawy z piątku, za to z właściwą dla siebie przewrotnością. Wszystko tu było dla mnie nowe, świeże, oryginalne; melanż akustyczno-elektroniczny zdawał się całkiem naturalny. Do tego trochę jazzu, wystarczy, żeby podbić niejednego tradycjonalistę. Godzinę późniejsza Nivea, zmniejszona do duetu, z najbardziej ascetyczną scenografią festiwalu, wystąpiła bez światła, ale nie bez prądu. Nowofalowy projekt Wojtka Bąkowskiego i Dawida Szczęsnego - niby rap, ale raczej melorecytacja w stylu wczesnych Świetlików oraz Brzoski&Mosqito - wypełnił Littlebig Stage po pagody. Po występach London Grammar (z magnetycznym niskim głosem Hannah Reid a la Annie Lennox), Sohn, Jamie Lidella zrobiło się całkiem lirycznie, po Schewellenbachu – septet na fortepian, parę skrzypiec, altówkę, wiolonczelę i bębny – zrobiło się wręcz za słodko. Zdarzały się, owszem, utwory stylizowane „na Glassa i Nymanna”, albo Glassem i Nymannem w istocie będące, ale  awangardowy repertuar zespół zbyt szybko porzucał dla bardziej klasycznych form (którym na dodatek nie pozwalał się rozwinąć). Trochę to przypominało telewizyjny quiz „Jaka to melodia?”, trochę wykład (długie komentarze pianisty), trochę wreszcie obraz pokładu Titanica – tym bardziej, że niemal zgadzała się liczba – w zespole Wallace’a Henry’ego Hartleya grało ośmiu instrumentalistów zakontraktowanych przez White Star Line. Schwallenbach i jego projekt „20 years od Kompakt” był jednak wprowadzeniem do tego, co miało wydarzyć się chwilę później na dużej scenie, orkiestra powiększyła się do tuzina, muzyka powróciła na awangardowe (i elektroniczne) tory za sprawą Brant Brauer Frick Ensemble i głosu Eriki Janunger. Pierwszy to bodaj przypadek na festiwalu, że ten sam team gra dwa razy z rzędu, choć, rzecz jasna, nie ten sam materiał i nie do końca w tym samym składzie co w 2012 roku. Powód tej recydywy był prosty – bardzo dobre wspomnienia z ubiegłorocznego koncertu i nowy muzyczny materiał – płyta „Miami” (m.in.
z Lidellem i Gudrun Gut), dobrze przyjęta przez krytyków i publiczność. 24 gorące godziny z życia Miami w godzinę, ostatnią zimną godzinę soboty w Dolinie Pięciu Stawów w Katowicach – trudno wyobrazić sobie bardziej skompresowany paradoks.

 

 

 

 


Powrót