East meets East

East meets East

Dikanda before Womex

Lepiej było jednak przyjść do Centrum Zimbardo niż do Drzwi Zwanych Koniem. Raz, że całkiem free, dwa – bo w środku, a nie w plenerze (w plenerze ciągle ostatnio wieje i pada), trzy – bo to jednak Nikisz, a Nikisz nigdy się nie nudzi. Fakt, Centrum Zimbardo niespecjalnie nadaje się do koncertowania, godzina piętnasta zaś nie sprzyja frekwencyjnym rekordom, ale za to ściąga prawdziwych freaków. Nie piszę tego z jakąś wielkomiejską wyższością, a raczej z respektem do czasu i czułością do tych form wyrzuconych poza miejską narrację (nowoczesności).


O ile dobrze pamiętam, koncert Aid Arab, pierwszy w ramach WOMEX BEFORE, również miał dwie odsłony. W klubie Panorama i Hipnozie. Acid Arab wystarczył mi raz (nie moja bajka), Dikandę powtarzałbym systematycznie, gdyby tylko była taka możliwość. Mój stosunek do polskiego bieda-folku okresu okołotransformacyjnego był co najmniej ambiwalentny, ale z czasem pojawiły się w nim zjawiska zupełnie fenomenalne, zjawiska same w sobie (Kapela ze Wsi Warszawa, Karpaty Magiczne, Adam Strug, Wołosi) – i Dikanda, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, do nich należy. Poza tym jest coś absolutnie wzruszającego w tym, że tego typu koncerty mogą czasem nie mieć charakteru masowego, że odbywają się w różnych dziwnych miejscach, odległych dzielnicach (nawet jeśli wpisane zostały w rejestr Pomników Historii), pomieszczeniach o mikroskopijnej kubaturze i na scenach, na których nie mogą się pomieścić. Adama Struga z popisowym (wiem, że to nienajlepsze słowo) Requiem ludowym widziałem i słyszałem na OFF-ie i w warunkach bardziej prowincjonalnych. Na OFF-ie reakcja była masowa i hipnotyczna, ale to właśnie poza masowością można zaobserwować, jak działa muzyka. Co robi z przypadkowymi ludźmi.


Drzwi do Centrum Zimbardo były otwarte na oścież na Plac Wyzwolenia, muzycy Dikandy odpalili muzyczny dynamit – rytmiczny i wokalny, zagrali standardy w stylu Aide Jano, Enderlezi, Maroko, Ukrainę, Bałkany, żydowską diasporę, słowiańską mgławicę (wedle określenia Marii Kuncewiczowej), które niosły się aż za Niesporka i Cafe Byfyj a może i za plac Zillmanów. Mieszały się wątki, wielki bęben krążył między rękami Daniela Kaczmarczyka i Ani Witczak, znakomicie współpracowały ze sobą skrzypce „Fisia” Jarząbka i gitara Piotra Rejdaka i głosy obu wokalistek (w kilku dobrze zaaranżowanych dwugłosach). Było lirycznie (momentami) i z energią, do tańca i do medytacji (jeśli komu różaniec pachnie archaizmem), toteż w Centrum Zimbardo zaczęło się robić coraz ciaśniej. Jedni przychodzili, inni wychodzili, jeszcze inni byli od początku do samego końca. Zaglądały tu matki z dziećmi, pasażerowie z pobliskiego przystanku w oczekiwaniu na swoje 72 lub 906N, objawił się wodzirej, który w tej ciasnocie przetestował spolegliwość kobiet z pierwszego rzędu i całkiem zawiany gość, symbol polskiej transformacji ustrojowej, trochę szarmancki ale i namolny wobec frontmenek (na granicy ochroniarskiej interwencji), dość głośny i deklaratywny ale i oddany muzycznemu rytmowi w sposób całkiem egzotyczny. Pomyślałem o tych wszystkich irlandzkich pubach, iberyjskich tawernach, włoskiej prowincji, których zaznałem osobiście i w sposób zapośredniczony przez kino, w których muzyka co prawda nie musi łagodzić obyczajów (bo bardziej łagodne trudniej sobie wyobrazić; może poza narwanymi ajriszami), ale ma charakter i znaczenie wspólnotowe. Pomyślałem również, że Polakom, na przekór temu, co próbują im wmówić politycy, zdarza się zatęsknić za wielokulturowością, nawet jeśli to tylko tęsknota za fantazmatem. 

Radosław Kobierski

Czerwiec 2017

 

fot. A. Ławrywianiec

fot. A. Ławrywianiec

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Powrót