Norway! Norway!

Norway! Norway!

6. Katowice JazzArt Festival

„Kontrast“ to stanowczo za mało, „antypody“ z kolei za wiele, żeby oddać pierwszą myśl, jaka przyszła mi do głowy po występach Håkona Kornstada i Hedvig Mollestad Trio. Notuję tylko tę nieoczywistość, wcale nie mam zamiaru bardziej jej konkretyzować; to ewidentna korzyść a nie poczucie jakiegoś braku. Korzyść i dobra prognoza na niedaleką, ale intensywną przyszłość – wszak przed nami kilka wieczorów wypełnionych po brzegi muzyką. Jazzem, rockiem, bluesem i ekskluzywną energią.

Tak, to już koniec odliczania dni do festiwalu, właśnie się zaczęło. Podwójnym wydarzeniem, podwojonym akcentem w kameralnej części NOSPR-u i Klubie Królestwo i podwojoną skandynawską reprezentacją. Odległy before, koncert belgijskiego Lab Trio, zdążył już wielokrotnie wygasić apetyt, ale teraz dłuższych przerw już nie doświadczymy aż do niedzielnego finału.

Myślę, że inauguracja mogła zaspokoić niemal wszystkich – może za wyjątkiem entuzjastów radykalnie eksperymentalnego jazzu i jazzowej konserwy – bywało grzecznie i niegrzecznie, dość nobliwie, klasycyzująco i undergroundowo (jak przystało na HM3 i przestrzeń klubową Królestwa), do śmiechu – jak chociażby wtedy, gdy Kornstad ujawnił długą i pełną onomatopei amerykańską historię zauroczenia operą i wokalem operowym, i całkiem seriously, kiedy zinterpretował dramatyczną arię Nadira z „Poławiaczy pereł” Bizeta. Norweski saksofonista na obszernej Scenie Kameralnej prezentował się zupełnie nieokazale (zwłaszcza z ostatniego rzędu), tym bardziej, że sam zaaranżował się minimalistycznie – saksofon, dwa ekrany plus looper, gitarzystki HM3 z rockowo-jazzowym adhd ledwie mieściły się na ciasnej scenie Królestwa i wpadały raz na jakiś czas między publiczność. Kornstad zaprezentował „tenor battle” na saksofon tenorowy i tenor wokalny, bliżej mu jednak było do subtelnego dialogu między instrumentem dętym i naturalnym, między zapętlonym akompaniamentem i improwizacją niż do walki, właściwa bitwa nastąpiła dopiero dwie godziny później we wzajemnym sprzężeniu sekcji rytmicznej i gitary Hedvig Mollestad.

„On jest uosobieniem muzyki”, pamiętam że tak właśnie pomyślałem w którymś momencie, zauroczony subtelnymi dwudźwiękami, „metaliczną” artykulacją saksofonu, jego gwizdaną arią, flutonetem (hybryda klarnetu i fletu), który brzmiał zupełnie jak duduk i jego czystym lirycznym tenorem. Pomyślałem również, że jest zupełnie nieskandynawski ten Håkon Kornstad, nie czuć tu absolutnie ducha północy (nawet mimo tytułów kompozycji: „Oslo”, „Sweden”), wręcz odwrotnie – sporo w tej muzyce lekkości i good tripu i południowych Włoch, całkiem zaś sporo tradycji włoskiej taranteli. Wydaje się, że ten gość wszystko po prostu zamienia w rytm i harmonię. Brakuje mu tylko odrobiny szaleństwa.

Ale od czego są muzycy z HM3? Hedvig Mollestad Thomassen czyli „Jimi Hendrix w spódnicy” (właściwie: w mini), Ellen Brekken na basie i Ivar Loe Bjørnstad, człowiek który gra na perkusji jak sprinter i maratończyk w jednym. Jest power, namacalna i rozgorączkowana energia, noise, hard rock i oczywiście free jazz (momentami ta mieszanka przypomina Zorne’owski radykalny eksperyment muzyczny, częściej najlepsze rockowe wspomnienia lat 70 tych). Są nieustanne zmiany tempa, przestery, powtarzalne kombinacje dźwięków. Thomassen zdecydowanie woli niższe rejestry niż Hendrixowe solówki, woli towarzyszyć gitarze basowej Brekken niż odgrywać tu swój show. Dwie  nadpobudliwe laski w czerwonych miniówach, do tego stal, alu i pleksiglas – cały ten architektoniczny unplugged Królestwa (za wyjątkiem baru – ten chyba przenieśli z planu Lśnienia Stanleya Kubricka) – czego chcieć więcej?

Radosław Kobierski

Maj 2017

 

 


Powrót