Człowiek w sweterku

Człowiek w sweterku

Koncert SBB na pl. Sejmu Śląskiego

Nie miałem czego z czym porównywać. Starego, legendarnego brzmienia SBB z nowym. Różnicy między efektem multiklawiszowym, a sobotnią (13 lipca) instrumentalną ascezą, perkusji „Kety” Piotrowskiego czy „Muzykanta” z sekcją Franka Parkera. Tego samego, który nie tak dawno podczas festiwalu „Ogrody Dźwięków” subtelne tło wybębniał Kompanii Adama Struga. Było tylko dziś, dalej przepaść, deprymująca tym bardziej, im więcej się o tym pisze z perspektywy lat, tudzież wyciąga z archiwów do drugiego życia w okienku YouTube’a.

Nie miałem czego z czym porównywać, mea culpa, przyznaję. A może nie do końca moja? Może bez podstawy tu pręgierz stoi? Żyło się pod kloszem w tamtych latach, żarówka w nim świeciła jaśniej niż niejedno słońce (umyślnie stosuje tu formę bezosobową, żeby rozmyć odpowiedzialność). Siła grawitacji przemożna, żadnego skoku w bok poza orbitę. Zima ludów się przewalała, potem wiosna i lato. Rawa Blues, SBB, Dżem, Kaliber 44, jakieś zbiorowe epifanie na Simply Red, Joe Cookerze, nie wspominając o Red Hot Chili Peppers w 2007 roku, a ja co? Gdzie wtedy byłem? Co robiłem, że nie robiłem tego, co większość młodych wtedy ludzi? W piłkę grałem na boisku B Ruchu Chorzów. Nudne gamy ćwiczyłem na skrzypce i fortepian. Nie oddalałem się na odległość głosu z okna. Żarówka niemal mnie spaliła na popiół. Właściwie mogę o sobie powiedzieć tylko to: nie tyle człowiek bez właściwości, co człowiek bez historii. Człowiek w sweterku w odróżnieniu od ludzi ulicy. Którzy nadawali rytm historii, żeby nie powiedzieć: historię tworzyli (w tym historię rock’n’rolla również). Sweter mam teraz na sobie i jeszcze czuć nim sobotą. Sprawa jest nieprzypadkowa, jak sądzę, powiedziałbym nawet – symboliczna. Dodałbym nawet, że diabelska, gdyby nie to, że diabli raczej robią wszystko, żeby ukryć obraz osobistej katastrofy. A sweter klęskę mi moją uzmysłowił nad wyraz dobitnie.
Otóż dla tych wszystkich osób zebranych na placu Sejmu Śląskiego na koncercie Józefa Skrzeka
i SBB (Silesian Blues Band albo Szukaj, Burz, Buduj, chociaż przyznam, że brzmiałoby lepiej, bardziej anarchistycznie w stylu Basquiata, gdyby dwa ostatnie człony ze sobą zamienić, por. „Zbuduj fortecę, a potem ją spal”), może nie wszystkich, niechby tylko dla większości, to wydarzenie było wyrazem pewnej ciągłości pokoleniowego doświadczenia. To był akt wspólnotowy, gwarantowany przez głos frontmana, gitarę Lakisa i odgrzewane z najlepszym kunsztem utwory „Rainbow Man” czy „Singer, Oh Singer”. Dla mnie zabrzmiały one po raz pierwszy, przynajmniej w wydaniu koncertowym, ale brak kontekstu uzmysłowił mi rozmiar mojej izolacji, rozmiar ziemi niczyjej, którą mam za sobą, chroniczny brak właśnie wspólnotowego wymiaru. I to jest rzecz nie do przepracowania, diabli dołek nie do zasypania.
Żadnej tu przewrotnej kokieterii nie ma, czysta prawda jest, zaręczam. Oczywiście synchroniczny zachwyt nie gorszy jest od diachronicznego wykresu adoracji, napodziwiać się mogłem wokalu Skrzeka i basowej elegancji (gdyby to słowo pasowało do bluesa czy okolic jazzu i rocka – a nie pasuje) i perkusji Parkera. Oraz pozazdrościć chłopakom, którzy po półtoragodzinnym koncercie poszli pewnie do knajp, żeby tę chwilę jeszcze przez pewien czas zatrzymać w bursztynowych kuflach piwa. Ja zaś zostałem znów sam ze sobą, w tym szarym swetrze, jedyną moją ciągłością, to jest ciągłością białej flagi, której ktoś cynicznie przyszył metkę B Young…

 

Radosław Kobierski


Powrót